Żeby wygrać, trzeba grać – tę prostą prawdę powtarzam sobie co i rusz w chwilach zwątpienia. Żeby wydać powieść, trzeba ją napisać. Żeby zamieszkać w wymarzonym domku, trzeba pożegnać się z M-4 w Warszawie i się do niego wprowadzić. Żeby mieć pracę marzeń, trzeba rzucić znienawidzoną i poszukać tej wymarzonej. Żeby być szczęśliwą u boku księciunia na białym (czy jakimkolwiek koniu, choć po co komu ta chabeta?), trzeba zaryzykować i się z nim związać (z księciem, rzecz jasna) i odegnać obawy, że zamiast miłość aż po grób będzie bolesny rozwód. I tak dalej. Każda ważna, życiowa decyzja jest podjęciem gry.
Ale właściwie nie o tym chciałam. Nie mam dziś humoru na poważne rozważania o sensie życia, wyborach i porażkach. Dziś będzie o wygranej.
Chciałam wygrać tę ostatnią kulminację w lotto (poprzednie jakoś mnie nie nęciły) i kupiłam dużo losów. Ostatnio grałam parę lat temu, więc pomyślałam: co mi tam, i zamiast spodni kupiłam losy. Oczywiście nie wygrałam, bo nie zrobiło się jakoś głośno o milionerce z Urli City, ale przynajmniej trzy dni żyłam słodkimi marzeniami, co by było gdyby… I pomyślałam sobie, że człowiek ma właściwie ograniczone możliwości konsumpcji. No bo co: kupi po domu całej rodzinie (jeśli nie przywykł do prywatnych wysp na Karaibach, to pewnie będą takie zwykłe domy gdzieś w Polsce, powiedzmy pięć, bo reszta rodziny niekoniecznie zasługuje na taki prezent) i po samochodzie (tutaj będzie miał gest i tej reszcie, która nie jest jeszcze taka zła też kupi, więc sztuk dziesięć) to jest jakieś 11 milionów. Potem zabierze najbliższych na wycieczkę marzeń. Za sto parę tysięcy (policzyłam pięć osób do Australii). Kupi żonie furto, synom wypasione kompy, córce araba (to jest konia arabskiego, bo przecież nie Araba). I… trochę biżuterii… Co jeszcze kupiłby Kowalski za wysoką wygraną. Może studia dzieciakom by ufundował? I jakiś fundusz emerytalny dla siebie i swej połowicy (bądź szarpnąłby się na przyzwoite alimenty na dzieci)?
Zaczęłam myśleć, jak ja bym zaszalała. Otóż zrobiłabym jedną ekranizację z udziałem gwiazd pierwszej wielkości i już nie miałabym tych pieniędzy. Cóż… Już wiem! Za część zrobiłabym ekranizację (z ludźmi tańszymi niż Borys Szyc), a za resztę kupiłabym jakiś cudny, ale zrujnowany dwór i bym przywróciła mu świetność. I – o ile ta herkulesowa praca nie wykończyłaby mnie przedwcześnie – mieszkałabym w nim pięknie, jak to sobie czasem marzę. Musiałabym jeszcze dokupić pikapa, czy starą terenówkę, by czymś eko-groszek wozić. Część odłożyłabym na studia dla synów, najlepsze z najlepszych, bo nic nie jest cenniejsze niż świetne wykształcenie. Na swoją emeryturę jakoś zarobię… O, i araba sobie bym kupiła a nawet kilka (oczywiście araba-konia, a nie Araba-Araba). Myślę, że tutaj by mi się wygrana skończyła (musiałabym mieć jeszcze spore pieniądze na prawników, bo ktoś na pewno pozwałby mnie a propos tej ekranizacji – nie to, żeby miał podstawy, ale żeby zabłysnąć na forum publicznym). I dalej pisałabym dla Was książki, snując się po pustym dworze (dzieci na studiach), w otoczeniu moich koników (i prawników). Hmm… czy ja aby na pewno chcę wygrać te pieniądze?
Teraz Ty, kofana Czytelniczko, włącz wyobraźnię na najwyższe obroty i powiedz, co by było gdybyś trafiła szóstkę w lotto. I wygrała te zacne 34 miliony… 🙂