I przemiły wpis pod ostatnim odcinkiem „Leśnej Polany” na lesnatrylogia.blogspot.com
„Pani Kasiu ta powieść jest pełna emocji, a ten fragment opisujący
ubeckie praktyki przesłuchań więźniów jest poruszający do głębi. Jestem
zachwycona że mogę przeczytać o tej ciągle jeszcze przemilczanej
prawdzie w Pani powieści. Nie mogę się doczekać kiedy wezmę tę książkę
do ręki”.
Dziękuję, dziękuję, dziękuję!!!
Bez kategorii
To moja 32 książka, premiera nie powinna już wzbudzać we mnie emocji, no może niewielkie podekscytowanie, a ja się czuję tak samo jak przed premierą mojej „pierworodnej”, czyli Poczekajki…
Nadzieja, że się spodoba, obawa, że się nie spodoba…
Bardzo, ale to bardzo jestem ciekawa Waszych wrażeń po przeczytaniu tej książki. Jest trudna, owszem, ale Wy lubicie niełatwe lektury, ale wiecie, co dla mnie jest w niej wyjątkowego? Po raz pierwszy lubię wszystkich, bez wyjątku, głównych (pozytywnych rzecz jasna) bohaterów.
Gabrysię, Julię, Majkę, Wiktora, Patryka, Marcina, pana Antoniego… Z dużą radością, naprawdę, powróciłam na Leśną Polanę po krótkim odpoczynku i zaczęłam pisać tom II „Czerwień Jarzębin”. Zwłaszcza, że zakończenie tomu I przyprawi Was chyba o palpitację serca…
Soł, „najmłodszą” możecie zamawiać na:
znak.com.pl (najczęściej są najszybsi z wysyłką)
ravelo.pl (mają teraz super promocję)
empik.com
bonito.pl
albo… doczekać do Targów Książki w Krakowie (już za tydzień!) gdzie będzie można ją kupić najwcześniej, nowiutką, pachnącą, z piękną, satynową okładką.
Kolekcja Książek Pełnych Emocji autorstwa Katarzyny Michalak raz jeszcze! :)
Ależ wspaniały tytuł mi się wymyślił, ale wierzcie mi, że to wspaniała wiadomość i do końca, dosłownie do dzisiaj nie było wiadomo, czy uda się ponownie zebrać wszystkich wydawców i wszystkie książki.
Udało się.
Wydawca Kolekcji uznał, że odniosła taki sukces, iż należy ją powtórzyć, co się ponoć zdarza po raz pierwszy. (To mój dobry rok… : Milionowy Egzemplarz, Pisarz nr 1 roku 2015, teraz wznowienie Kolekcji… 🙂
Wraz więc z najnowszym numerem „Cosmopolitan”, do którego dołączony jest tom I „W imię miłości” (cena wraz z Cosmo 7,99zł) znów zaczniemy spotykać się w co drugi wtorek na fanpejdżu, gdzie będę przypominała o kolejnych tomach.
Drugi tom „Wiśniowy Dworek” już niebawem.
Dodam tylko, że nakład będzie mniejszy, niż poprzednio i najpewniej będzie można kupić Kolekcję w prenumeracie, albo na stronie https://literia.pl/ksiazki-pelne-emocji kupować poszczególne egzemplarze.
Najważniejsze, że będzie fajna zabawa. 🙂
A na stronie Cosmopolitan:
konkurs z „Leśną Polaną” do wygrania: http://www.cosmopolitan.pl/konkursy/12016/wygraj-najnowsza-powiesc-lesna-polana-katarzyny-michalak
i wywiad ze mną: http://www.cosmopolitan.pl/cosmoweekend/11867/tylko-u-nas-wywiad-z-katarzyna-michalak
I może jeszcze przypomnę link dla Kolekcjonerek:
http://katarzynamichalak.blogspot.com/2015/04/wszystko-co-chcecie-wiedziec-o-kolekcji.html
w nim znajdziecie odpowiedzi na najczęściej zadawane pytania.
Ja się zaszywam na dłużej w swoim „pałacu” i piszę drugi tom Leśnej Trylogii, czyli „Czerwień Jarzębin”.
Do przeczytania! :*:*
Dostałam parę dni temu pytania do wywiadu do bardzo zacnego czasopisma. I jedno mnie rozbroiło do tego stopnia, że muszę się nim z Wami podzielić (przepraszam, Pani Redaktor, proszę tego nie odbierać jako naigrywanie się…). Brzmiało ono tak (cytuję z pamięci): „Jest pani nazywana polską Danielle Steel. Danielle Steel mieszka w pałacu. Jak mieszka polska pisarka, która sprzedała milion książek?”.
Cóż… rozejrzałam się po mojej Jagódce. I odpisałam:
Absolutnie nie da się porównać zarobków pisarza, który pisze w jęz. angielskim na cały świat i kilka powieści rocznie (połowa pisana przez ghostwriterów) wydaje w milionach egzemplarzy, do zarobków polskiego pisarza, który sprzedał – owszem – ów magiczny milion, ale w ciągu ośmiu lat, kupując na kredyt domek, remontując go, walcząc z piecem na ekogroszek i z podlewaniem automatycznym, które podlewało moje piękne róże nawet w ulewny deszcz (no tego w odpowiedzi na pytanie nie pisałam, ale tak wyglądała moja walka o byt w ciągu tych ośmiu lat) i którego to pisarza, czyli mnie, gdy już wszystko wyremontowałam wykończyła finansowo Australia i agent wizowy (licencjonowany), który okazał się zwykłym bandyckim złodziejem.
Poziomkę sprzedałam, będąc pewna, że zostaję w Australii, spłaciłam kredyt i… cóż. Dwa miesiące później wracałam do kraju, nie mając gdzie mieszkać.
Obecnie więc polska pisarka (i to już pani redaktor napisałam) mieszka w czymś, co mogłoby być jedynie budką na narzędzia przy pałacu Danielle Steel, ale i tak by chyba nie pasowało.
Za to jest to pierwszy mój najwłaśniejszy – nie w 2/3 banku, ale mój – domek. Jagódka.
Jest ciepły, przytulny i… może z czasem pokocham go tak jak Poziomkę, chociaż… zamiast rabat z ukochanymi różami mam chwaszczak, którym zachwycona byłaby Patrycja z Poczekajki.
I wiecie co? Całkiem mi się ten chwaszczak podoba.
Znalazłam w nim nawet jedno krzaczątko róży. Brzydkie krzaczątko – pasuje to określenie, bo ma trzy listki na krzyż i nie zdołało zakwitnąć będąc ciągle deptane i zalewane tynkiem, ale kto wie, co z tego krzaczątka wyrośnie…?
Na zdjęciu więc budka na narzędzia polskiej Danielle Steel. 😀
PS. Ale dopisałam na koniec wywiadu, że w planach też mam pałac. 😀
Otrzymałam dziś od Wydawcy zupełnie niesamowity link.
Pamiętacie, jak rok temu Biblioteka Analiz, która dokonuje badań czytelnictwa i rynku w Polsce na zlecenie Biblioteki Narodowej wykazała mnie na 1 i 2 miejscu pod względem ilości wydanych bestsellerów w roku 2014 i długości utrzymywania się „Zacisza Gosi” na owych listach?
W tym roku w rozdziale VI „Co czytaliśmy w 2015” była załączona tabela, która zaparła mi dech w piersiach… może ja załączę print screen i od razu link: www.bn.org.pl/download/document/1457976203.pdf
Widzicie, czyje nazwisko widnieje na pierwszym miejscu wśród Czytelników tzw. intensywnych, czyli po prostu czytających?
Nad Stephenem Kingiem – jednym z moich mistrzów, nad zacnym Henrykiem Sienkiewiczem, nawet nad Danem Brownem, który sprzedaje miliony egzemplarzy książek na całym świecie?
Moje.
Kurczę, muszę jeszcze kilka razy otworzyć sobie ten link, bo nie wierzę.
Najczęściej czytanym pisarzem w Polsce w roku 2015 byłam ja. I jest to fakt, potwierdzony niezależnymi badaniami, zleconymi przez BN.
Katarzyna Michalak… Taka zwykła, niepozorna ja na samym szczycie pisarskich osiągnięć…
Czekajcie, jeszcze raz otworzę sobie ten link, bo naprawdę trudno mi w to uwierzyć…
A teraz powiem po prostu: dziękuję.
Nikt nie zmusi Was do kupienia i przeczytania książki, której kupić, czy przeczytać nie chcecie. Głosowałyście/liście własnymi pieniędzmi i czasem na Katarzynę Michalak. Rozczarować się i dać drugą szansę pisarzowi można raz, ale… nie trzydzieści razy, prawda?
Ech… Dziewczęta i chłopaki też, bo wiem, że mnie podczytujecie…ależ Wy potraficie mnie zaskakiwać i uszczęśliwiać…
Mam nadzieję, że niedługo uda mi się i Was zaskoczyć. A może i uszczęśliwić, bo „Leśna Polana” według pierwszych Czytelników to książka, na którą warto było tyle czekać…
A już mam gotowy zarys drugiego tomu!
Jeżeli któraś z Was myśli, że wie, co się w nim wydarzy, to się myli. Wierzcie mi: jeszcze potrafię Was zaskoczyć… :)))
Do poczytania, moi mili.
Następny blogowy wpis, gdy będę miała dostęp do internetu.
:*
Na fanpejdżu było głosowanie, którą wiadomość najpierw chcecie usłyszeć: złą, czy gorszą, ale że to trochę sadystyczne (no dobra: bardzo sadystyczne, ale jestem w takich klimatach – mówię o jednym z antybohaterów Leśnej Polany – i widać mi się udzieliło), to od razu napiszę jak rzeczy stoją…
Zła wiadomość jest taka, że nie będzie mnie na Targach Książki w Krakowie.
Gorsza: rozwiązałam umowę na ostatnią książkę – Moją Wielką Australijską Przygodę – przede mną więc tylko dwa tomy Leśnej Trylogii i… koniec.
Co będę robić, gdy napiszę „Błękitne Sny”? Nie wiem, bo nie umiem po prostu nic nie robić. Nawet jak jestem ledwo żywa, znajduję sobie jakieś zajęcie, chociaż w okładkach porzeźbię… Mam pewne plany, w których utwierdziło mnie pierwsze miejsce wśród pisarzy w roku 2015: pomyślałam, że czas zacząć pisać nie tylko dla polskich czytelniczek o polskich klimatach. Może więc następna książka po trylogii zostanie wydana najpierw po angielsku, pod zupełnie innym imieniem i nazwiskiem? A może będzie to nie książka, a scenariusz? A może założę wymarzone rosarium? A może… Naprawdę mam wiele pomysłów na przyszłość.
Do pisania o Polsce i dla Polaków (w szczególności dla Was, moje Czytelniczki) na pewno kiedyś wrócę. „Miasto Walecznych” trzeba dokończyć. Ta książka musi się kiedyś ukazać, ale… Tak jak zwykle plany na następny rok miałam ambitne, tak w 2017 może być pusto.
Smutno mi się zrobiło.
Hejterzy, Literaci przez duże K. i zawodowi donosiciele już otwierają szampany, ale ja bym się na ich miejscu z tymi szampanami wstrzymała. Książka, której pomysł noszę w sercu i umyśle od dawna, może się światu spodobać…
Rany, Dziewczęta, jaka ja jestem tym wszystkim, co przeżyłam w ciągu ostatnich miesięcy zmęczona…
Będę się pokazywać tutaj, będę zagajała na fanpejdżu, ale powoli wycofuję się do swojej jaskini. Jest całkiem niebrzydka. Machnie się parę malowideł na ściany i będzie okej. 😉
Do przeczytania, kochane. :* :*
Dlaczego kocham ten zawód, czyli Hotel Bristol, Wiktor i ja…
Ech… aż mi trudno zacząć, taka jestem… szczęśliwa i oszołomiona. Piszę bowiem te słowa z miejsca absolutnie niesamowitego, magicznego, dla mnie podwójnie…
Te z Was, które śledzą odcinki „Leśnej Polany”, wiedzą, że mój ukochany bohater (obiecuję: stanie się on też Waszym ukochanym bohaterem, no, może zaraz po Raulu, Łukaszu, czy Sellinarisie, albo obok nich) po każdym przyjeździe do Warszawy mieszkał przez parę dni i pracował w Apartamencie Paderewskiego w Hotelu Bristol.
Pamiętacie, jak pojechałam do Juraty, by spędzić chociaż jedną noc w miejscu, które będzie moją (i Waszą) Villa Rosą? Tak teraz chciałam znaleźć się chociaż na kilka minut, może pół godziny, w miejscu, w którym „byłam” przez pół książki razem z Wiktorem. Poczuć je, wchłonąć klimat, wsłuchać się w nie, obejrzeć, a potem oddać Wam to miejsce, byście poczuły je tak jak ja.
Niestety, niestety, doba w tym apartamencie kosztuje (chyba tylko Wiktora Prado na to stać) prawie 6000zł (sześć tysięcy), ale też wiem już z czego wynika ta cena. To miejsce to czysta, najprawdziwsza historia.
Tutaj znajduje się fotel i biurko przy którym pracował Premier (Prezydent Ministrów – tak brzmiał jego tytuł) II RP Ignacy Paderewski. To nie tylko nazwa apartamentu, to rzeczywiście jego miejsce pracy i zamieszkania. Tutaj odbywały się posiedzenia niepodległościowego rządu…
No i tutaj zaczął swoją pierwszą pracę jako szesnastolatek, a potem przyjeżdżał co jakiś czas bohater Leśnej Polany, Wiktor.
Musiałam, nim zacznę ostateczną redakcję książki, przynajmniej spróbować znaleźć się tam, gdzie on.
Zebrałam się na odwagę, zadzwoniłam do Hotelu Bristol, przedstawiłam swoją prośbę, żeby choć na chwilę… poczuć atmosferę… dotknąć ścian… wyjrzeć przez okno, czy stanąć na balkonie… I oto zostałam zaproszona nie tylko na te kilka chwil: jestem gościem hotelu na całą dobę.
Mówię Wam, dziewczyny… zdjęcia, które widziałam na stronie hotelu, gdy przygotowywałam się do książki, nie oddają majestatu i zarówno piękna tego miejsca. Czuję się jak z tamtej epoki, przepiękne stiuki, kryształowe żyrandole i ogromne lustra. To po prostu coś niesamowitego.
Coś, co totalnie mnie zaskoczyło: zupełnie inaczej wyobrażałam sobie Apartament na podstawie zdjęć, zupełnie inaczej jest rozplanowany, niż w rzeczywistości! 🙂 Wiktor musi sobie chyba wybrać inne miejsce do pracy, bo przy autentycznym biurku Ignacego Paderewskiego chyba by nie śmiał stukać w klawiaturę laptopa (ja nie śmiem, poprosiłam pana z recepcji, by zrobił mi to jedno zdjęcie, które załączam, delikatnie zabrałam laptop i przeniosłam się do innego biurka, może wydam Wam się nienormalna, skoro mogę korzystać, to czemu tego nie robić, ale czuję ogromny szacunek do historii, do autentycznych przedmiotów, które są bezcenne).
Dyrekcja Hotelu wspaniale mnie powitała: miłym listem, przepysznym torcikiem pięknie opakowanym, owocami, ciasteczkami, ale wiecie, co rozbroiło mnie zupełnie…….? W mini-barku znalazłam – nie wiem, czy to wyposażenie standardowe, czy specjalnie dla mnie, chcę wierzyć, że dla mnie: moje ukochane żelki z sokiem owocowym. :))) Bez których, sorry, ale nie mogę pisać.
Żałuję tylko jednego: że w tym pięknym miejscu nie czeka na mnie ktoś taki jak Wiktor Prado.
Ale gdybyś częściej, Kasiu, opuszczała swoją samotnię, to może byś kogoś podobnego znalazła, co? Tacy faceci w Jagódkach nie rosną!
Okej, dziewczęta, trochę się dzisiaj napracowałam, więc może wypróbuję to wspaniałe ogromne łoże, które już czeka zasłane śnieżnobiałą pościelą, a tutaj załączam zdjęcie… 🙂
Na zakończenie jeszcze raz dziękuję Dyrekcji Hotelu Bristol za ugoszczenie mnie i… przygotowuję następny wpis, korzystając z tego, że mam internet!!! 🙂
PS. Kurczę, nie mogłam się oprzeć: w tym łożu będę nocować. 🙂 Chyba się zgubię, jest takie wielkie, choć tego na zdjęciu nie widać…. Piękny wystrój sypialni, prawda?
Tak więc, dziewczęta, proszę otwierać szampany i opijamy narodziny najmłodszej i chyba najdłużej oczekiwanej córeczki.
Książka okazała się nie tak sielankowa, jak miała być – historie bohaterów zaprowadziły mnie na daleki Wołyń, w czasy Powstania Warszawskiego i do X Pawilonu na Rakowieckiej, czyli katowni UB – a że nim coś napiszę, muszę wszystko na ten temat przeczytać – chwilami nie mogłam. Ani czytać, ani pisać. Wystarczy zapoznać się z linkiem: 236 sposobów mordowania i torturowania Polaków przez UPA (ja doczytałam chyba do siedemdziesiątego i dałam spokój, bo widząc to wszystko moją nadwrażliwą wyobraźnią myślałam, że oszaleję), byście miały jako takie pojęcie, dlaczego pisanie Polanki tak długo trwało. Plus koszmar, który przeżyłam ze swoim synkiem, o którym piszę we wcześniejszym wpisie, plus kłopoty ze zdrowiem i jest jak jest.
Premiera z czerwca przesunęła się na listopad.
Może zdążymy z prapremierą na Krakowskie Targi Książki…
Nie obiecuję, że będę na nich obecna, bo w tym czasie wybieram się na wyprawę życia, którą opiszę w specjalnej książce (jak ja niby chcę tego dokonać, ważąc mniej niż mój cień i mają tyle siły, co muszka owocówka?), ale jeżeli będę w Polsce, postaram się również wpaść na Targi.
Pytanie na koniec: która z Was czeka na Leśną Polanę?
Bo ja naprawdę nie mogę się już doczekać, gdy pogładzę śliczną zieloną okładkę najmłodszej, przytulę ją do serca i wyszepczę „aleś ty mnie zdrowia kosztowała, mała zołzo” :)))
O dwóch milionach, telefonie zaufania i… butelce Sprite’a
No i widzicie? Przez to wszystko, co w ciągu ostatnich tygodni przechodziłam (uwaga, dobra wiadomość, Patiś do tej pory nie miał ataku! To działa! 🙂 przeoczyłam moment, gdy mój blog odwiedziła dwumilionowa osoba. Milion – pamiętam – wyłapałam, zrobiłam print screena i wrzuciłam na blog, a drugiego już nie. 🙁 Właściwie nie powinnam być z tego powodu smutna, bo 2 000 000 wyświetleń w… cztery lata? Mniej więcej tyle istnieje mój blog, to genialna liczba, ale postanowiłam upolować te 2 mln a zamiast tego upolowałam anemię. Przynajmniej coś upolowałam… ;D
Upolowałam coś jeszcze, co wcale nie było takie łatwe do znalezienia, gdy była mi w środku nocy potrzebna rozmowa – z kimkolwiek, kto po prostu by mnie wysłuchał – całodobowy telefon zaufania. Pomyślicie: „a na co mogła się skarżyć w środku nocy Ta Michalak, dziecko szczęścia?”. Skarżyć to ja się nie skarżyłam, ale gdy rozsypuje Ci się cały świat, zostajesz sama w pustym domu z chorym dzieckiem i patrzysz na nie od wieczora do rana, czy będzie miało atak, czy nie, naprawdę… to jest straszne. Przyjaciołom w nocy głowy zawracać nie będę (chociaż potem mnie ochrzaniają, że skoro oni mogą w nocy dzwonić do mnie i się wypłakiwać mi w rękaw, to znaczy w swój telefon, to ja również mogę, ale teraz każdy na noc wyłącza komórkę) więc w tę najgorszą chwilę, gdy po prostu musiałam z kimś pogadać przemogłam się i zadzwoniłam pod 116 123 (od dziś już zawsze będzie ten numer „wisiał” po lewej stronie na górze mojego bloga, może kiedyś któraś z Was będzie na dnie rozpaczy i wtedy nie będzie musiała go szukać po necie, trafiając na wszystko, tylko nie na ten numer). Ostrzegam, że na połączenie czeka się bardzo długo – ok. 20-30 minut (gdybym była desperatką na moście albo dachu to chyba bym nie doczekała) – ale warto, bo ta rozmowa z subtelną, nienamolną młodą kobietą po drugiej stronie naprawdę przyniosła mi ukojenie. Muszę tylko gdzieś do kogoś napisać, żeby przeznaczyli więcej etatów dla takich ludzi, bo skoro się tak długo czeka, to znaczy, że są potrzebni. I ktoś może nie doczekać…
A Wy dokąd najczęściej wyjeżdżacie? Polska? Zagranica? Góry, morze, agroturystyka? Jeśli chcecie, możecie pod tym postem polecać fajne miejsca, podawać adresy i linki. Może kto inny – np. ja – skorzysta.
Na koniec będzie nieco ostro, bo mam dosyć milczenia i poprawności politycznej. Pamiętacie, jaki wpis umieściłam, gdy moje koleżanki po piórze zapraszały serdecznie „uchodźców” i pochylały nad ich niedolą? (Nota bene ciekawe, czy któraś z nich oddała pokój w swojej willi choć jednemu z nich…). Ja upomniałam się o Polaków, osieroconych przez Ojczyznę na dawnych Kresach, na Ukrainie, w Rosji, na Białorusi. Wiem z pierwszej ręki, jaka tam u naszych rodaków panuje bieda, bo mój syn wiózł w ramach akcji Świąteczna Paczka podarunki bodajże na Białoruś. Repatriantów od tamtej pory sprowadzono do Polski chyba 20-tu (czy dwadzieścia rodzin), natomiast „uchodźcy”, którzy zalali Europę, bestialsko mordują. Żal mi niewinnych ludzi we Francji i Niemczech, rozjeżdżanych, rozstrzeliwanych, zarzynanych maczetami, ale nie będę więcej umieszczała postów na ten temat na fanpejdżu, bo akty terroru stają się tak nagminne, że się niedługo księga kondolencyjna z mojego fp zrobi.
Chcę jednak dowiedzieć się od kogoś kompetentnego – muszę tylko znaleźć taką osobę – jak reagować w sytuacji, gdy ktoś koło mnie zacznie strzelać, gdy gdzieś niedaleko usłyszę wybuch. Bo nie wiem jak Wy, ja nie mam pojęcia: paść na ziemię, leżeć i czekać? Uciekać? Chować się? Gdy więc ktoś mądry da mi kilka rad, jak zachować się w obliczu ataku terrorystycznego, podzielę się nimi z Wami. To że oni już są w Polsce, jest pewne, ale możecie spotkać się z takim bandziorem na każdym lotnisku, czy innym miejscu, na całym świecie. W Australii również. Dlatego trzeba wiedzieć, co robić, bo pamiętacie moje motto, moje powołanie: może kiedyś taki wpis uratuje choć jedną kobietę, jedno dziecko…
PS. Przypomniało mi się coś a propos terroryzmu… Po tym jak spadł do Morza Śródziemnego samolot lecący z Francji do Egiptu, zaostrzono kontrole na całym świecie, na wszystkich lotniskach. Mój bagaż podręczny prześwietlano cztery razy: dwa razy w Au i dwa razy w Doha, na lotnisku tranzytowym. I mało nie padłam, normalnie odebrało mi mowę, gdy już w Polsce, na lotnisku Okęcie, chciałam coś wyjąć z jeden z toreb, a tam… półlitrowa butelka Sprite’a, która spokojnie przyleciała sobie ze mną z Australii, mimo tych czterech kontroli.
No comments.
Gdyby ją znaleźli, to ja byłabym Pragnienie.
Dziś będzie wpis bardzo osobisty, ale uznałam, że tak trzeba…
Zwykle nie dzielę się z Wami moimi kłopotami, czasem, gdy trzeba wytłumaczyć długą nieobecność – jak w ostatnim wpisie – parę zdań wyjaśnienia i to wszystko. Wolę, byście widziały mnie z uśmiechem na ustach i błyskiem radości w oczach, ale niewiele osób wie, ile czasem smutku kryje się za tym uśmiechem i wizerunkiem szczęśliwej, spełnionej kobiety.
Dziś podzielę się z Wami horrorem, który przechodziłam przez ostatnie pół roku, a który – mam nadzieję i proszę o to Boga – jest już za nami, za mną i Patiniem. Robię to dla Was – dla matek, które być może przechodzą taki sam horror i nie mają pojęcia, jak łatwo można sobie z nim poradzić.
Taką samą miałam motywację pisząc „Bezdomną”, co dzisiaj, pisząc te słowa.
Zaczęło się w trzecim miesiącu naszego pobytu w Australii, choć Patryk powiedział mi kiedyś, że pierwszy atak miał dawno temu w Polsce, u dziadków, ale wtedy myśleli, że to koszmar senny. Atak… jak przypomnę sobie te ataki, to gardło mi się zaciska ze strachu, dobrze, że mogę o nich pisać, a nie muszę mówić.
W trzecim miesiącu naszej australijskiej przygody Patryk dostał ostrego zapalenia krtani, a że ja jestem szybka w podawaniu antybiotyków (wiem, wiem, lekarze by mnie zlinczowali, lecz jest to informacja bardzo ważna, co potem się wyjaśni), poszedł więc ten sam od lat przeze mnie stosowany Augmentin (nie, nie mam żadnych profitów z reklamowania tego leku), inhalacje z kortyzonów oraz duże dawki vit C i D3, czyli to, co zaleca we wspaniałej książce „Ukryte terapie” dr Zięba (już ją tu polecałam i polecam powtórnie), Patikowi zaczęło się nazajutrz poprawiać i wtedy, po południu, gdy drzemał na kanapie nastąpił pierwszy atak.
Dziecko zerwało się z panicznym krzykiem. Ja mało zawału nie dostałam. Dopadłam do niego, chwyciłam na ręce. Był półprzytomny ze strachu. Machał łapkami i nóżkami i krzyczał. Jak długo to trwało? Nie mam pojęcia. Myślę że dwie – trzy minuty. Powoli ucichł, oprzytomniał, położył się z powrotem spać. „Coś mu się strasznego przyśniło” – pomyślałam wtedy.
Nazajutrz w nocy – ja jeszcze nie spałam – nastąpił drugi atak. Znów paniczny krzyk i obłęd w oczach, znów wymachiwanie na wszystkie strony rączkami i nóżkami. Znów kilka minut grozy podnoszącej włosy na głowie. Ale jeszcze nie myślałam, że to coś poważnego. Może kilka dni wcześniej widział w TV, jakąś reklamę? Tam w Australii mają dosyć dziwne i naprawdę straszne reklamy, nawet podczas programów kulinarnych…
Gdy nastąpił – nazajutrz – trzeci atak…
Ja akurat brałam wieczorną kąpiel. Patryk wpadł do mnie do łazienki, zapytał kiedy skończę się kąpać, wyszedł i… wpadł po chwili przeraźliwie krzycząc, tym razem wiedziałam, że to NA PEWNO nie koszmar senny, bo nie zdążył się położyć.
Dziewczyny… opiszę bliżej, jak wyglądał ten atak…. chociaż nie chcę wracać do tamtych chwil. Patryk przeraźliwie krzyczy, ja łapię go na ręce, zaczynam uspokajać, on macha rączkami i nóżkami i krzyczy coś o wielkiej czarnej kuli i że świat się szybko kręci. I żebym go ratowała. Z bezradności i przerażenia zaczynam płakać, cały czas go tuląc, łapię komórkę i wzywam pogotowie.
To był od lat MÓJ koszmar senny, naprawdę: że coś mojemu dziecku się dzieje, ja wzywam karetkę, ale albo nie mogę wybrać numeru, albo nie mogę wytłumaczyć co się dzieje i oto ten koszmar się ziszcza. Jestem w obcym kraju, na szczęście pamiętam, że tam się dzwoni pod 000 a nie 112, dziecko krzyczy przeraźliwie, ja płaczę, kobieta szybko, po angielsku zaczyna mnie o coś pytać, a ja tylko jestem w stanie wykrzyczeć, żeby nam pomogła. I podać adres. Ona wciąż mnie o coś wypytuje, ja – wierzcie mi – w szoku nie potrafiłabym jej odpowiedzieć nawet po polsku a muszę mówić po angielsku, próbuję odpowiadać. Ciągle zadaje mi jakieś pytania, ja krzyczę, że jej nie rozumiem, żeby przysłała pogotowie do cholery, bo mój pięcioletni synek ma atak padaczki! I nagle wszystko cichnie. Patryk cichnie. Atak mija tak nagle, jak się zaczął. Dyspozytorka mówi, że wysyła karetkę. Dziecko jest tak wyczerpane, że leje się przez ręce. Kładę go, on natychmiast zasypia.
Po kilku minutach podjeżdża na sygnale karetka, budzę Patryka, już mając w ręku nasze paszporty, jego książeczkę zdrowia i naszą polisę ubezpieczeniową.
Jedziemy do szpitala.
Ja wykończona, Patryk żywy, zdrowy i wesoły jak skowronek.
Kładą go na łóżku za parawanem, pobieżnie badają i każą czekać na lekarza. Izba przyjęć jest niemal zupełnie pusta. Obok nas leżą może ze dwie osoby.
Mimo to czekamy… pięć godzin. Pięć cholernie długich godzin na zupełnie pustej izbie przyjęć, aż przychodzi lekarz, ja opowiadam mu, jak to wyglądało. On bada dziecko pobieżnie, świeci mu latarką oczy, osłuchuje. Piętnaście minut rozmowy o niczym i 1500$ później jedziemy taksówką do domu. Nie zlecił żadnych badań, nic.
Ataki jednak ustały.
Następny dostał – zupełnie bez przyczyny – jakiś miesiąc później.
Pobiegłam z nim do przychodni, lekarz znów Patryka zbadał, zlecił EEG, powiedział, że takie ataki to może być jakiś wirus (co za precyzja) i dziesięć minut i 100$ później (jak się okazało również nierefundowanych z ubezpieczenia) wychodziliśmy na słoneczną ulicę Adelajdy.
EEG nic nie wykazało. Wszystko w normie.
Ale dla mnie coś takiego to NIE JEST norma.
Wiele razy analizowałam minuta po minucie, moim – lekarskim przecież – umysłem, każdy z ataków i nie potrafiłam znaleźć wspólnego mianownika. Nic mi się nie zgadzało. Przeszukiwałam internet, żeby znaleźć coś o podobnych objawach i nic.
Ponieważ ataki ustały, powoli zaczęłam wymazywać je z pamięci. Po prostu chciałam o tym koszmarze zapomnieć.
Kilka miesięcy później lecieliśmy do Polski na dwa tygodnie, załatwić kilka spraw, m.in. chciałam porządnie Patryka przebadać i opowiedzieć po polsku lekarzowi jak to wygląda.
Jak pamiętacie to był marzec. Wylatywaliśmy gdy w Au było 34 stopni w cieniu, lądowaliśmy w -1, akurat gdy spadł śnieg. Patryk pojechał od razu do dziadków, od razu chory na zapalenie górnych dróg oddechowych, ja też z miejsca dostałam zapalenia krtani, bo szok termiczny był potężny.
Kilka dni później dzwoni mój ojciec i mówi, że Patryk miał w nocy trzy ataki… Przyznam, że nogi się pode mną ugięły. Koszmar wrócił i uderzył naprawdę z całą siłą.
Wiecie, co jest podczas takiego ataku najgorsze? Nie ten paniczny krzyk, nie to wymachiwanie rączkami i nóżkami, ale oczy dziecka. Ogromne z przerażenia, wielkie czarne źrenice i czerwone białkówki. Te przerażone czarno-czerwone oczy śnią mi się do dziś po nocach…
Następnego dnia pobiegłam z Patrykiem do Znakomitego Neurologa (z litości nie wspomnę jego nazwiska, a dlaczego, za chwilę się dowiecie). Już na wstępie, ledwie zdążyliśmy usiąść w jego (prywatnym oczywiście) gabinecie, rzucił:
– Zespół Aspergera?
Zdziwiłam się z lekka. Ta nazwa kojarzyła mi się ze wszystkim, tylko nie z moim synkiem.
– Dlaczego pan tak myśli, panie doktorze?
– Bo tu wszyscy przychodzą z zespołem Aspergera.
– No nie, my przychodzimy zupełnie z czym innym – odparłam i zaczęłam opisywać objawy.
Znakomity Neurolog słuchał jakoś tak mało zainteresowany. Machnął skierowanie na rezonans i na EEG, zainkasował 250zł i… next please!
– Spotkał się pan kiedyś z czymś takim? – zapytałam wychodząc, ale zbył mnie, że badanie wszystko wykaże.
Tego samego dnia, dwa dni przed odlotem do Polski udało mi się jeszcze zrobić rezonans, następnego – EEG. Ze Znakomitym Neurologiem umówiłam się, że przyślę mu wyniki mailem.
Dzień przed wylotem, gdy Patryk znów nocował u dziadków, spotkałam się z moją przyjaciółką i między innymi zaczęłam jej opowiadać o moim zmartwieniu. Wiecie, życie z dzieckiem, które ma padaczkę, czy coś co przypomina padaczkę, ale nie wiadomo, co to jest, to ciągłe czekanie na atak. Masz pewność, że nastąpi, ale nie wiesz kiedy. Zasypiasz, modląc się, żeby nie tej nocy i budzisz, z nadzieją, że nie tego dnia, ale wiesz, że to wróci. Że twój synek, którego kochasz nad życie znów zacznie krzyczeć, a ty będziesz mogła go tylko tulić i płakać z bezradności…
Mówię to mojej przyjaciółce, ona robi wielkie oczy i nagle rzuca:
– Kasia, mój Marcin miał to samo!
I zaczyna mi opisywać dokładnie atak taki, jak u Patryka, tylko że jej dziecko widziało nie wielką czarną kulę, a czerwone słońca i nie młóciło nóżkami, bo ona nie mogła go utrzymać, tylko biegało w panice po całym mieszkaniu, próbując przed tymi słońcami uciec, czy się schować.
Już wtedy powiedziała mi, jak prozaiczna jest przyczyna tych ataków i jak się je leczy, ale ja – zafiksowana na EEG, rezonansach, padaczkach i neurologach – na pewno jej wysłuchałam, ale przyrzekam Wam, że wyrzuciłam jej słowa z pamięci, gdy tylko… no właśnie.
Wróciliśmy do Australii, oboje znów chorzy (z +1 do +35 stopni), znów poszedł Augmetin dla mnie i dla dziecka, znów vit C i D3 a ja zaczęłam oczekiwanie na wyniki EEG i rezonansu. EEG dostałam szybko, wysłałam je do Znakomitego Neurologa mailem, bo opis był dla mnie zupełnie niezrozumiały. Neurolog, którego nazwisko przemilczę, choć może nie powinnam, odpisuje mi coś w tym stylu: Ponieważ jest to Zespół Aspergera, proponuję, by dawała pani dziecku kwas walproinowy dwa razy dziennie po ileś tam mg… Czytam tego maila i oczom nie wierzę. Patryk jest ODWROTNOŚCIĄ dziecka z zespołem A! Jest spokojny, uśmiechnięty, radosny, zero agresji, lubią go wszyscy, dzieci w przedszkolu uwielbiają i biegną do niego, gdy tylko przychodzi, na każdym placyku zabaw natychmiast nawiązuje przyjaźń z obcymi dziećmi i pięknie się z nimi bawi, gdzie tu do cholery zespół Aspergera?! I to mniej więcej napisałam Znakomitemu Neurologowi, wiecie, co mi odpisał? „Sorry, piszę z domu i pomylili mi się pacjenci”.
Dziewczyny…. wszystko mi opadło. Faszerowałabym dziecko silnym lekiem psychotropowym, bo panu ZN pomylili się pacjenci…
No nic, ataki jakoś nie wracały, Patryk łykał cały czas vit C i D3 jak pelikan, czasem brał sobie jeszcze oprócz sporej dawki Cebionu tabletkę czy dwie na pogryzanie, ja powoli zapominałam o koszmarze aż zapomniałam zupełnie. Wymazałam go z pamięci. Słowa mojej przyjaciółki też.
Wróciliśmy na początku czerwca do Polski już na stałe. Pamiętam, że w samolocie było strasznie zimno – przynajmniej mi – i po 25 godzinach wyszłam na lotnisku nie mówiąc, od razu dostałam zapalenia krtani.
Patryk stęskniony za dziadkami pojechał do nich na kilka tygodni, ja – zamiast odpocząć chociaż kilka dni po tak długiej podróży, pakowaniu całego dobytku, zamykaniu spraw w Australi etc, etc) – rzuciłam się w wir pracy, wywiadów, remontu domu, trudnych rozmów na trudne tematy, problemów, które mnie przerastały, i doprowadziłam się do stanu krańcowego wycieńczenia (w ciągu miesiąca schudłam 7kg bynajmniej się nie odchudzając, tylko z nerwów nie mogąc jeść), co skończyło się jak wiecie szpitalem.
Wyszłam po kilku dniach, poleżałam w domu, zwlokłam się z łóżka, pojechałam do mojego synka, bo już kilka tygodni go nie widziałam, przytuliliśmy się, uściskaliśmy i zaczynamy rozmawiać. Zawsze jednym z pytań, gdy go dłużej nie widzę, jest to, czy miał atak. Patryk kiwnął główką. Ja… po prostu zdrętwiałam. Idę do moich rodziców i pytam. Oni mówią, że nie chcieli mi dokładać i tego zmartwienia, ale przez czas pobytu u nich, dziecko miało PIĘĆ ataków, w tym jeden bardzo ciężki.
Poczułam się, jakbym dostałam cios w splot słoneczny. Po prostu… trudno opisać to uczucie, gdy masz nadzieję, że już wszystko dobrze, a dowiadujesz się, że jest bardzo źle.
Zrobiłam im awanturę, że natychmiast mnie nie poinformowali, wróciłam do domu, mówiąc że od dziś dziecko nocuje u mnie, bo MUSZĘ mieć to COŚ pod kontrolą – zupełnie, jakby to coś dało się kontrolować. Siedzę na ganku mojego domku dobita kompletnie – dziecko ma przyjechać dopiero za parę godzin – i myślę, że muszę z kimś porozmawiać, bo zwariuję. Dzwonię do mojej przyjaciółki – jakoś ona pierwsza z kilkorga przyjaciół jakich mam, intuicyjnie przyszła mi na myśl – i mówię, że jest źle z Patrykiem, a ona na to:
– Kasia, no przecież mówiłam ci, że to zapalenie maleńkiego płatka płuc, niemal niewykrywalne, który, gdy dziecko ułoży się w jakiejś pozycji podczas snu uciska widocznie na jakiś nerw i powoduje takie właśnie – NEUROLOGICZNE – objawy, jakie miał mój synek i ma Patryk.
Boże mój… przypomniało mi się wszystko. Rozmowa z nią przed wyjazdem, którą wykasowałam z pamięci. To, że za każdym razem podświadomie, czy intuicyjnie tym antybiotykiem, jak się okazuje z wyboru w tym rodzaju zapalenia płuc, ja Patryka leczyłam, że ataki mijały, bo dostawał lek, a potem był uodparniany witaminami. Że wracały, bo oboje chorowaliśmy po podróży. Że widać jest wrażliwy na mykoplazmy – one powodują taki rodzaj zapalenia – więc dostawał takich objawów…
Dziewczyny, gdy Patryk przyjechał wieczorem, od razu poszedł stary, sprawdzony zestaw: Augmentin, duże dawki vit C i D3, oprócz tego wypił niczym oranżadkę koktajl, który zrobiłam dla siebie z … musujących tabletek vit C, magnezu i żelaza.
Trzy noce nie spałam, wpatrując się w moje dziecko, by gdy tylko zacznie się atak, natychmiast budzić go i przerywać ten koszmar, ale… ataki nie wróciły i tym razem mam naprawdę nadzieję, że nie wrócą. Bo już wiem – czego nie wie być może mnóstwo matek, które faszerują swoje dzieci przepisanymi przez neurologów psychotropami – że to nie padaczka, nie zespół Aspergera, panie ZN, a niewinne, bezobjawowe zapalonko małego płateczka płuca, któremu mogę zapobiec pilnując, by Patryk był zdrowy i odporny.
Dzisiaj mija 11 dzień od kiedy skończyliśmy leczenie antybiotykiem. Jedenasty dzień, gdy nie zasypiam ze strachem, że może to będzie TA noc i nie budzę się z takim samym strachem, że może to będzie TEN dzień…
Nie będę komentowała poczynań lekarzy, którzy „badali” Patryka. Wynik EEG też można nawet podświadomie interpretować „pod” objawy, zresztą przyjaciółka powiedziała mi, że w mózgu jej synka też coś znaleźli, bo zawsze można coś znaleźć, jak się chce.
Przeraża mnie jedno: ta bakteria, która wywołuje to konkretne zapalenie jest wszechobecna, mnóstwo dzieci może mieć zainfekowane płuca. Skoro na kilka milionów dzieci akurat ja i moja przyjaciółka jakimś cudem spotkałyśmy się z takimi objawami, ile jeszcze dzieci w Polsce jest leczonych nie na to, co trzeba? Owszem, psychotropy, które dostają, likwidują ataki, czyli OBJAWY, ale nie leczą PRZYCZYNY, czyli zapalenia płuc. Z maleńkiego płatka choroba rozlewa się na całe płuca i dziecko, które mogłoby być szybko i łatwo wyleczone, trafia do szpitala…
Dlatego postanowiłam podzielić się z Wami naszymi – moimi i Patryka – przeżyciami, bo być może któraś z Was przechodzi podobny horror, może dziecko Waszej przyjaciółki, sąsiadki, siostry jest faszerowane psychotropami zupełnie niepotrzebnie…
Parę dni temu Patryk – który bardzo niechętnie mówi o tych atakach, a większości z nich w ogóle nie pamięta – opowiedział o jednym i znów gardło mi się ścisnęło ze współczucia dla tego malucha i poczułam jednocześnie ogromną ulgę, że może już nigdy nie będzie tego przeżywał:
– Widziałem, mama, ogromną czarną kulę, która mnie szukała i nagle mnie wypatrzyła i zaczęła gonić…Potem świat zaczął się tak szybko kręcić, a gdy zamykałem oczy, to migały mi bardzo szybko obrazki. Więc otwierałem oczy i znów goniła mnie ta kula…
Dla Was, które to czytacie brzmi to zupełnie niewinnie, ale dla małego dziecka, które przeżywało to NAPRAWDĘ…. nawet nie potrafię sobie wyobrazić, jakie było to straszne.
Życzę Wam, kochane, by Wasze dzieciaczki nigdy takiego koszmaru nie doświadczyły. Ja jestem po tym wszystkim zupełnie wyprana z sił. Nie ma nic straszniejszego dla matki, niż ta cholerna bezradność, gdy dziecko cierpi, a ty nie możesz zrobić kompletnie nic, tylko je tulić i modlić się, by to minęło.
W internecie znalazłam tylko jeden artykuł, który potwierdza, że mykoplazmy oprócz atypowego, czasem bezobjawowego zapalenia płuc mogą powodować objawy ze strony układu nerwowego, m.in. urojenia, czy psychozę. (Widzę, że ten wpis okazał się bardzo potrzebny, więc wklejam link do artykułu, okazuje się, że objawy mogą być nie tylko ze strony ukł.nerwowego, ale właściwie wszystkich: http://www.czytelniamedyczna.pl/3023,atypowe-bakteryjne-zapalenia-pluc-u-dzieci.html Doczytałam też, że może to nie być ucisk zainfekowanego płata płuc na nerw, a reakcja autoimmunogenna, czyli białe krwinki są tak „przewrażliwione” na punkcie bakterii, że atakują własne komórki nerwowe w mózgu. Do tej teorii mój lekarski umysł by się skłaniał.
Jestem niesamowicie ciekawa – bo teraz, gdy odzyskałam spokój ducha – mogę sobie na tę ciekawość pozwolić, czy któraś z Was miała takie doświadczenia. Piszcie, okej? Jeśli dzięki temu wpisowi pomogłam którejś z Was, a przede wszystkim Waszemu dzieciaczkowi, będę naprawdę szczęśliwa.
Już jestem.
Kładąc się spać, nie boję się, że to będzie TA noc…
PS. Żeby nie było tak smutno postanowiłam na koniec wrzucić mały żart. Otóż któregoś dnia, gdy wróciłam do domu, okazało się, że mam nie synka Patinka, a córeczkę, Patinkę. Śliczna, no nie? Z tą uśmiechniętą jak zwykle mordką… 🙂