Muszę Wam powiedzieć, że jestem trochę zmęczona barwami mojego bloga. Czerń w połączeniu z czerwienią jest elegancka i pasuje do „Mistrza” bardzo, ale ja łaknę słońca i pogody, a wiosny wyczekuję bardziej niż Gwiazdki.
Spokojnie, jeszcze 9 dni i strona zmieni wystrój. Będzie kokardkowo, patinkowo i brzozowo.
Ale jeszcze nie o Lidzi chciałam.
Dziś będzie o książce chyba najmniej przez Czytelników docenianej, a najbardziej dla autorki ważnej. Czyli o „Kronikach Ferrinu”, których pierwszy tom „Gra o Ferrin” jest dostępny w księgarniach, a następne przygotowywane (wreszcie!) do wydania.
Tutaj ważna wiadomość: „Gra o Ferrin” zostanie wydana w nowej szacie (pasującej do następnych tomów) w kwietniu (mam nadzieję, że okładka będzie bardziej udana, niż ta obecna). W maju ukaże się tom II „Powrót do Ferrinu”, gdzie nasza Anaela dostanie drugą szansę na uratowanie wiadomo kogo, ale czy jej się to uda…?, a we wrześniu tom III „Serce Ferrinu”, w którym o ukochany świat zawalczy zupełnie kto inny.
Tych, którzy pokochali Ferrin jak ja zachęcać do lektury nie muszę. Tych, którym tom I się nie podobał, i tak nie przekonam. Tym, którzy mają Ferrin przed sobą… zazdroszczę. Chciałabym powrócić do tego świata i poznawać go na nowo. I może kiedyś powrócę…
Piszę ten artykulik, bo… no właśnie… Byłam na „Hobbicie” genialnego P. Jacksona. Byłam już dwa razy. Najpierw z synem, w dniu premiery. W zalecanej na forach jakości 2D z zadartymi głowami (rząd 3 małej sali) próbowaliśmy ogarnąć obraz kinowy, ale średnio nam to wychodziło. Za drugim razem poszłam na „Hobbita” z Przyjaciółką, którą poznałam dzięki „Drużynie Pierścienia” x lat temu. Władca Pierścieni łączy ludzi jak widać.
Tym razem szarpnęłyśmy się mentalnie na jakość 3D 48 i… jeszcze parę minut po zakończeniu filmu (który obie już raz przecież widziałyśmy) siedziałyśmy ze szczękami na kolanach patrząc to na siebie, to na ekran. Dziewczyny (i chłopaki) to było… porażające. Normalnie coś fantastycznego! Musicie to zobaczyć!
Tutaj dobra rada: w Cinema City (bo jakość obrazu zależy od okularów i podobno gdzie indziej jest fatalnie) oraz pośrodku niezbyt oddalonego od ekranu rzędu. My siedziałyśmy w rzędzie szóstym dość dużej sali kinowej i po prostu byłyśmy w środku akcji (wszystko dookoła widząc – nie wiem, jak oni to zrobili).
Co nami jeszcze tąpnęło oprócz niesamowitości obrazu? I oczywiście wspaniałych krajobrazów, dopracowanych szczegółów, akcji (którą widziałyśmy po raz drugi, przypominam), co wciąga na maksa, tak że trzy godziny mijają nie wiadomo kiedy? Gra aktorska. Thorin jak Thorin (moja Przyjaciółka się w nim kocha, więc jest nie obiektywna), ale Bilbo… to mistrzostwo świata.
Peterze Jacksonie, po raz kolejny chylę czoło. Jesteś geniuszem i kocham Cię za tamten świat. Myślałam, że „Hobbit” bez Aragorna to już nie będzie to samo, ale myliłam się. Film jest tak samo wspaniały jak „Władca Pierścieni”, a nawet jeszcze wspanialszy dzięki efektowi 3D.
I tu wracam do tematu: tak sobie z Przyjaciółką oglądamy, oglądamy z zapartym tchem, a Ona co jakiś czas pochyla się do mnie i szepce: „Kurde, Kasia, jak on zrobiłby lwiany… albo twoich ludzi-smoków”. „Kasia, a widzisz jak ten skurczybyk (to cały czas mowa o Jacksonie) wykreowałby pałac w Feri’anie? A jak poprowadziłby Sellinarisa i Anaelę”? I na koniec, gdy już siedziałyśmy z tymi szczękami na kolanach: „Kaśka, nie ma przeproś. Przetłumacz scenariusz Gry na angielski i ślij do Petera”.
Oczywiście serce mi miękło, jak kochana Przyjaciółka tak mówiła. Przecież Ferrin to moja ukochana książka i o niczym chyba bardziej nie marzę, niż o przeniesieniu jej na kinowy ekran. Nie nasz, oczywiście, nie nasz, bo nie chciałybyśmy oglądać Borysa Szyca w roli Sellinarisa, a Annę Muchę jako Anaelę, no nie? I gumowego smoka z oczami z guzików, który atakuje Górali, którzy marnie zostali na owych przerobieni. Rozumiecie, do czego piję?
Ale nie mam nic przeciwko temu, by PiDżej się tym zajął. Znacie mnie na tyle dobrze, że wiecie, co już kombinuję: napiszę jeszcze raz scenariusz „Gry o Ferrin”, bo po kilkunastu książkach i kilku scenariuszach mój warsztat pisarski jest o niebo lepszy i wyślę do skubańca.
A na razie… na razie przymierzam się do trailera. Uwaga: mam już idealną Anaelę i fantastycznego Sellinarisa. Mam też wspaniałą muzykę. Pozostało czekać na wiosnę, zbierać ekipę i zabierać się do pasjonującej zabawy, dzięki której może znów schudnę 7 kilogramów, co tym razem mi się przyda.
A w przyszłym tygodniu jeszcze raz pójdę na „Hobbita”. Bo jeszcze się nie napatrzyłam.
Czego i Wam życzę (koniecznie 3D 48 w Cinema City i 6 rzędzie! Może się spotkamy!).
A tutaj dla koneserów Ferrinu: muzyka skomponowana przez Kayanisa (przez słuchawki brzmi fantastycznie, na kompie gorzej).