Moja Wielka Australijska Przygoda c.d.

Przez Administrator
5 komentarzy

Nadal styczeń 2014

Do wyjścia z hotelu, z balkonu którego pełna zadziwienia patrzyłam na oszołomów, którzy od czwartej rano grają w siatkówkę plażową, zmusić mnie mogło tylko jedno: brak prądu. Gdy już wysiadło mi całkowicie połączenie nie tylko z krajem ale i ze światem (choć właściwie mniejsza o to, w hotelu było naprawdę cool), postanowiłam coś z tym zrobić. Czyli zejść do recepcji i poprosić adaptor vel adapter – jeszcze nie wiedziałam, jak nazywa się w Australii takie coś, co przystosuje ich gniazdko elektryczne do gniazdka reszty cywilizacyjnego świata.
Za ladą stał jakiś Chińczyko-Australijczyk, więc domyśliłam się, że będą problemy. Poprosić o adaptor, a jak nie zrozumie, to o adapter jest dosyć łatwo, ale zrozumieć odpowiedź w chińsko-angielskim, wierzcie mi, przerasta to czasem rodowitych Australijczyków, a tym bardziej mnie.
W końcu dowiedziała się, że kupię to w City.
Niby byłam w City. Adelajda to przecież miasto nie wieś, ale, ale… City, to jest City, ja mieszkam w suburbie (przedmieściu) zwanym Glenelg. Akcent na ostatniej sylabie, co się okazało ważne, bo jak akcentowałam GlEneleg, to nikt nie rozumiał o co mi chodzi i gdzie właściwie chcę jechać.
To, co nie wytłumaczalne, wytłumaczyła mi dwa lata później nauczycielka z college’u: gdy próbujesz coś powiedzieć po polsku, czesku, niemiecku, jakiemukolwiek, akcentując wyrazy nie tak jak trzeba, może brzmi to dziwnie, a nawet śmiesznie, ale byle głupek cię zrozumie. Gdy akcentujesz wyraz angielski inaczej niż powinnaś, oni tego nie pojmą…
Okej, mniejsza o Glenelg – tu gdzie byłam, był koniec trasy tramwaju, więc zawsze jakoś wrócę, a do City po adapter dojadę owym tramwajem. W razie czego wezmę więc wajchę i po torach… po torach… dotrę do hotelu.
Tu mała dygresja: była dziewiąta rano, od pięciu godzin oszołomy grały w tę siatkówkę tuż pod moimi oknami, był jakiś turniej ogólnostanowy, czy światowy, nie wiem, wiem, że jak mnie obudziły gwizdki sędziów i doping widowni, tak już zasnąć nie było sposobu.
Druga dygresja: mimo dziewiątej rano (co ja robię w tramwaju o dziewiątej?! każdy, kto mnie zna, wie, że dla mnie to mniej więcej druga w nocy!) już było bardzo gorąco. Bardzo. Ale ja lubię ciepło! Uwielbiam słońce, upał i skrzący się w promieniach świtu ocean!
Odziana w moje frotowe skarpetki – na wszelki wypadek, gdyby okazało się zimno, zresztą innych nie miałam – adidasy i koszulkę polo postanowiłam, skoro już jestem na nogach o bladym świcie, zwiedzić adelajdzki ogród botaniczny, bo mają tam wielkie, wspaniałe rosarium!!!
Gdy dotarłam do ogrodu – cztery przystanki piechotą od tramwaju w City – zrobiło się… jakby to wyrazić… tak gorąco, że nawet ja poczułam, iż jest nawet za dobrze, jak dla mnie. Przypomniałam sobie, że powinnam kupić jakąś wodę, bo człowiek w upale się odwadnia. I ruszyłam na zwiedzanie ogrodu botanicznego jako jedyna zwiedzająca.
Było samo południe.
Pierwsze, co mnie zachwyciło, to drzewa prosto z Władcy Pierścieni. O raaaany… ależ one miały nogi… Jakby wciągały je w twoją stronę, by cię pochwycić i zmiażdżyć… Krótki filmik poniżej. (Moja rodzina później dworowała sobie ze mnie, że Kasia przywiozła z Australii trzydzieści dwusekundowych filmików, i tak jakoś było).

 Drugie, co mnie zachwyciło, to ogromny szklany pawilon, w którym rósł las deszczowy. Co jakiś czas, w najmniej spodziewanych momentach, gdy ty akurat siedzisz na ławce i upajasz się widokiem niebosiężnych palm pod szklanych dachem, zaczyna padać tropikalna mżawka – dobrze, że nie ulewa – już i tak mokra, jesteś mokra jeszcze bardziej. Filmik poniżej.

 
Trzecie, co powinno mnie zachwycić, to rosarium, ale wszystkie róże zwiędły. Mimo nawadniania nie wytrzymały upału.
Dziwne, ja w adidasach i skarpetkach frote wytrzymuję, a róże nie?
Ponieważ zrobiło się tak gorąco, że nawet mi ten upał zaczął z lekka dokuczać, postanowiłam wrócić do hotelu i pogapić się na plażę. Oni koło dziesiątej przerywali rozgrywki, bo ktoś im tam ciągle mdlał, i zaczynali gdzieś po zmroku…
Do tramwaju miałam jak wiecie cztery przystanki. Bosz… co to dla mnie, jak kawałek Marszałkowskiej… Idę… idę… idę… Rany, ale gorąco… w środku miasta od nagrzanego asfaltu jest jeszcze bardziej nieznośnie. Schłodziłam sobie trochę włosy, popiłam parę łyków wody, odpoczęłam w cieniu, w którym było i tak jak w piekarniku, i idę dzielnie dalej. Przecież nie pokona mnie zwykły upał!
Jakoś tak na wysokości drugiego przystanku skonstatowałam, że coś ze mną jest nie tak. Idę dzielnie naprzód, bo byle co mnie nie powstrzyma, ale… nogi jakoś tak wolniej pracują, w oczach mi czerwienieje i jakaś dziwna słabość mnie ogarnia. Odruchem lekarza złapałam się za nadgarstek i… mam tętno ze 180/minutę.
O ja cię – pomyślałam – upór, uporem, ale chyba właśnie dostaję udaru słonecznego!
Olałam następne dwa przystanki i skręciłam do najbliższego klimatyzowanego centrum handlowego (bo szłam ulicą pełną sklepów i restauracji).
Dziewczyny… jak padłam na najbliższe siedzenie w tym przemiłym chłodzie, to przez bite pół godziny nie mogłam ruszyć ani ręką ani nogą, słaba jak dziecko. Nawet wody nie mogłam sobie kupić, bo nogi (w skarpetkach frote) odmawiały mi posłuszeństwa.
Dopiero tam, w tym centrum, wpadł mi w oko artykuł na pierwszej stronie gazety, jako nius dnia: HOT ALERT!!! Jeśli możesz, siedź, głupia Kasiu w hotelu, jeśli musisz zwiedzać rosarium, nałóż kapelusz, a nie leź z gołą głową, bo ci się mózg zagotuje i białka w oczach zetną, wysmaruj się kremem z filtrem (no na to nigdy nie zdołali mnie namówić) i pij co najmniej trzy litry wody (tu spojrzałam na moją malutką, smętną butelczynę).
W końcu, gdy już mój mózg nieco oziębł, białka oczu zbielały, a serce się uspokoiło i dotarłam do tramwaju, a potem do hotelu, akurat lunął deszcz. Przy czym ten deszcz był chyba jeszcze gorętszy, niż powietrze, a na pewno nie chłodził, bo przywiał go wiatr z pustyni, a tam było – choć to chyba niemożliwe – jeszcze goręcej.
Australia uczy szacunku i pokory. Tego dnia było 42 stopnie w cieniu. W środku miasta termometry wskazywały z pięćdziesiąt. I powiem Wam coś, dziewczyny: to nie do końca była moja głupota. Po prostu powyżej pewnej temperatury – a wiem to po półrocznym pobycie w tym kraju – nasz organizm nie widzi różnicy między 36 a 42. Jest po prostu cholernie gorąco.
A ja i tak nigdy – NIGDY! – łażąc do szkoły i po mieście – nie nałożyłam kapelutka i nie wysmarowałam się ohydnym kremem z blokerem 50. Bo zasady trzeba mieć. Jakaś tam Australia moich nie złamie.
I powiem Wam, że nigdy mimo to nie dostałam poparzenia skóry ani udaru. Bo Australia moich zasad nie złamie, ale ja na swoich błędach się uczę. 🙂

c.d.n.

Może Ci się spodobać...

5 komentarzy

Karolina 23 maja 2016 - 17:10

Ja chyba nie mogłabym żyć w tym kraju. Wizja pająków i innych jadowitych stworzeń po prostu mnie przeraża… 😉

Odpowiedz
Anna Marianowicz 23 maja 2016 - 17:57

O matko. Przy dwudziestu ośmiu odjeżdżam… Nie wytrzymałabym. Podziwiam!

Odpowiedz
Pszczółka 23 maja 2016 - 19:58

Zasady zasadami, ale o zdrowie też trzeba dbać, bo książki się same nie napiszą. 😉 A tak na poważnie też bym sobie teraz pojechała do takiej Australii…

Odpowiedz
Agnieszka Kaniuk 26 maja 2016 - 04:32

Odkąd pamiętam wyjazd do Australii był jednym z pierwszych na liście krajów które chcę zobaczyć jaką stworzyłam w ósmej klasie podstawówki.Narazie życie zwrryfikowało moje plany ale może kiedyś kto wie?

Odpowiedz
ejotek 26 maja 2016 - 19:37

Kasiu, przeczytałam: http://czytelnicza-dusza.blogspot.com/2016/05/katarzyna-michalak-zemsta.html
Cieszę się niezmiernie, że tylu fajnych facetów jest tu w jednym miejscu 🙂 Choć dobry ze mnie detektyw, bo szybko odkryłam pewne osoby i zdarzenia. Dziękuję 🙂

Odpowiedz

Zostaw komentarz