stracić miłość, tak, to nie zależy jedynie od nas, ale od nas zależy, by nie
stracić wiary w miłość.
I
niespiesznie uliczkami warszawskiej Starówki, jak zwykle oczarowana klimatem
tego miejsca. Miała swoją ulubioną trasę, która omijała przepełniony turystami
Rynek. Tutaj było cicho i spokojnie, a widok na Wisłę i daleką Pragę zapierał
dech w piersiach stęsknionej za nim Ewie Kotowskiej.
uwielbiała Australię z jej słońcem i ciepłem. Z pogodnymi ludźmi, którzy
uśmiechają się do ciebie, nieznajomej, bo po prostu lubią się uśmiechać. Tam,
na dalekich antypodach – w pewnym sensie wygnana z ojczyzny – poczuła się w
końcu bezpiecznie. Swój dom nad oceanem, który nie do końca był jej domem,
uwielbiała również. Szukała go długo, bo też trudno było znaleźć miejsce
marzeń: z dużymi, jasnymi pokojami, sypialnią i salonem, których okna wychodzą
na roziskrzony bezmiar wód, z pełnym kwiatów i kwitnących drzew ogrodem,
wreszcie z pawilonem, w którym Ewa będzie marzyła i pisała, pisała i marzyła.
Gdy w końcu agent nieruchomości przywiózł ją tutaj, do VillaRosy, poczuła całym
sercem, że znalazła swój azyl. Miejsce, które zastąpi jej utracony po raz
kolejny dom daleko stąd.
umowę na wynajem, wpłaciła aukcję, czynsz za pół roku z góry i… odżyła. Nad
oceanem, pod rozkosznym australijskim słońcem, z dala od tych, co krzywdzą po
prostu odżyła.
Polskę kochała sercem Polki-patriotki. I za nic tej miłości, a więc tęsknoty,
wykorzenić z duszy nie mogła. Nieraz, siedząc na tarasie swego pięknego domu,
otulona w ciepło, jasność i ciszę, zastanawiała się, czy nawet zżymała: „Co cię
gna na drugi koniec świata? Do miejsc, które przywracają bolesne wspomnienia?
Do ludzi, którzy nie lubią samych siebie, nie można więc wymagać, by lubili
kogoś więcej?”. I nie znajdowała odpowiedzi na te pytania. Gdy więc tęsknota
stawała się nie do zniesienia, pakowała się w jedną niewielką walizeczkę,
wsiadała do pierwszego z czterech samolotów i już trzydzieści parę godzin
później lądowała w Warszawie, z uśmiechem słuchając swojskich przekleństw,
które rodacy używają zamiast przecinków.
kilka tygodni Ewa zatęskni do ciszy i spokoju Australii, wsiądzie więc w
samolot – pierwszy z czterech – by po niemal dwóch dobach z westchnieniem ulgi
lądować w tropikach, ale teraz szła ulicami Starego Miasta i, po australijsku,
bo to zdążyło jej wejść w krew, uśmiechała się do nielicznych przechodniów. A
jeśli ich nie było, to po prostu do świata. Marzec w Polsce, szczególnie tak
ciepły i słoneczny jak w tym roku, potrafił zachwycić…
Australia… zaśmiała się, ale tylko w duchu. W Polsce osoba, która śmieje się do
siebie jest uważana za chorą i „Tworki czekają”. Tam, na dalekich antypodach
możesz śmiać się i tańczyć na ulicy. Spojrzą na ciebie z sympatią i pobłażaniem.
Kwiat plumerii we włosach? W Polsce – nawet nie przyszłoby jej to do głowy, bo
przecież „każda wariatka ma w głowie kwiatka”, tam: uśmiecha się każdy, kto
ciebie z tym kwiatkiem w głowie widzi. A jednak w tym raju na ziemi nie jest
tak różowo, jak piszą. Australia… inny świat. Świat kontrastów. „Australia nie
wybacza błędów”, takie hasło przyświeca dziś Ewie, dwa lata temu rojącej sobie,
że trafiła do nieba. Po tym, jak umierała na dengę… po tym, jak śmiertelnie
wystraszył ją wąż w łazience, włochaty pająk w jej własnym bucie i rekin, może
trzydzieści metrów od jej domu, w wodzie po kolana, po tym wszystkim
nienawidziła swoją nową ojczyznę, ale i kochała. Bo mimo dengi, węży i rekinów
dawała jej poczucie bezpieczeństwa… Coś absolutnie niezbędnego do życia… Czy
można być szczęśliwym, żyjąc w stałym zagrożeniu?
nie mogła. Dlatego od ładnych paru lat tutaj, w ojczyźnie robiła sobie wakacje,
tam, na antypodach odnalazła swoją przystań.
rozmyślając szła Krakowskim Przedmieściem.
jakąś demonstrację pod Pałacem Prezydenckim – nie wiedziała jaką, po co i o co
i niewiele ją to obeszło. Jednym zawsze będzie źle, innym zawsze lepiej, bez
względu na ustrój polityczny. Ona głosowała jak jej sumienie podpowiadało w
każdych wyborach i na tym jej obowiązek obywatelski się kończył. Kilka kroków
dalej zastanawiała się, czy nie wstąpić do Wedla na filiżankę obłędnej
czekolady z płatkami róż, zerknęła na wyświetlacz telefonu, do spotkania z
Konradem miała jeszcze godzinę. Zdąży i wypić czekoladę, i spacerem dotrzeć do
Zapiecka, ale… coś ją gnało naprzód. Jakiś głos z głębi duszy kazał jej iść
dalej.
nagle… zrozumiała dlaczego. Stanęła, zadarła głowę i z niedowierzaniem wbiła
wzrok w baner na drugim piętrze ślicznej kamieniczki, której okna wychodziły na
zalaną słońcem ulicę.
sprzedaż, tel…” głosiły czarne litery na żółtym tle. Nie byłoby w owym ogłoszeniu
nic dziwnego – takich banerów wiszą setki jak kraj długi i szeroki – gdyby nie
fakt, że te umieszczono w oknie mieszkania, należącego przed kilkoma
dziesięcioleciami do męża babci Stefanii.
zamrugała, jakby to co widzi mogło być snem. Ale nie! Baner jak wisiał, tak
wisi! Mieszkanie, które Stefania opisała w pamiętniku było na sprzedaż! Ręka
sama wydobyła z torebki telefon. Palce same wystukały numer.
Dzień dobry, jak w sprawie mieszkania – głos sam, bez udziału Ewy, serio!,
wydobył się z jej krtani. Dlaczego samo? Bo umysł i rozsądek na wszelki wypadek
się wyłączyły. Ewy nie stać było nawet na gzyms owej kamieniczki, co dopiero
mówić o mieszkaniu w owej…
Właśnie stoję pod domem i patrzę w okna – odpowiedziała. – Jeśli jest taka
możliwość, mogę obejrzeć je w tej chwili.
oszklone drzwi ustąpiły, gdy tylko rozległ się brzęczyk domofonu. Ewa nie
weszła, a wfrunęła na drugie piętro. Tam, w drzwiach, już czekała na nią
właścicielka. Zaskoczona, ale przyjaźnie uśmiechnięta. Zaprosiła do środka i…
Ewa nagle poczuła, całą sobą poczuła, że jest u siebie. Że chce tutaj zostać.
dwupokojowe, wysokie, o wielkich oknach, przez które wpadały potoki słońca,
było nieco zaniedbane, prawdę mówiąc nadawało się li tylko do remontu, ale Ewa
nie zważała ani na poczerniały miejscami parkiet, ani na przybrudzone ściany.
Wodziła po nich ręką i miała pewność, że pół wieku wcześniej to samo czyniła
jej ukochana Bunia. Przechodziła z pokoju do pokoju, stanęła na progu kuchni i
czuła, niemal namacalnie, roześmianą obecność babci Steni.
Jest cudne. Już je kocham – wyszeptała, patrząc roziskrzonymi oczami na
właścicielkę.
To dobre miejsce. Byliśmy tu z mężem szczęśliwi – odparła starsza kobieta.
mąż nie żył. Zmarł niedawno, pozostawiając ją w pełnej smutku żałobie. Z
mieszkaniem, szczególnie tym, trudno się jej będzie rozstać, bo przeżyli tu
pięknych parędziesiąt lat, ale po prostu nie było jej stać na jego utrzymanie.
Nie odda jednak swego domu w pierwsze lepsze ręce, co to, to nie! Szuka godnego
nabywcy.
Pani nadawałaby się jak nic – dodała, obdarzając Ewę ciepłym uśmiechem.
próbowała odpowiedzieć tym samym, ale… cena za pięćdziesięciometrowy
apartament, nawet zaniedbany, na najpiękniejszej ulicy w Polsce musiała być
obłędna.
Przepraszam, że zawracam głowę – odezwała się. – Moja babcia mieszkała właśnie
tutaj podczas wojny i zaraz po. Musiałam, po prostu musiałam wstąpić i…
spróbować.
cofać się do drzwi.
Nawet nie zapytała pani o cenę, pani Ewo – zauważyła właścicielka. – Ewa
Kotowska, moja ukochana pisarka, prawda?
się i lekko zmieszała jak zawsze, gdy ktoś na ulicy – czy w mieszkaniu na
sprzedaż – ją rozpoznawał. Padła kwota… Niezbyt wygórowana. Czy możliwe, że…?
zarabiała na swoim pisarstwie naprawdę przyzwoicie, ale gros z tych pieniędzy
szło na utrzymanie domu w Australii. Nie było to najtańsze miejsce na świecie.
w Polsce, dorobiła się jedynie „budki na narzędzia”. Tak mówiła o swoim domku,
wielkości chusteczki do nosa, który miała na własność. Stał sobie nad Liwcem i
był… cóż… po prostu był. Ani duży, ani piękny, ale jej własny. Gdy któregoś
dnia dziennikarka z jakiegoś czasopisma zapytała Ewę, jak mieszka polska Nora
Roberts, czy również ma pałac nad oceanem w pięknym ogrodzie? Ewa roześmiała
się – a wtedy nawet jeszcze nie marzyła o australijskim raju – i odrzekła, że
mieszka w domku, który mógłby być co najwyżej budką na narzędzia przy pałacu
Nory Roberts. Nie miała specjalnych kompleksów na tym punkcie, była szczęśliwa,
że po tylu latach bezdomności w ogóle ma coś na własność. Nie przywiązywała się
do miejsc, z własnego doświadczenia wiedząc, że mogą cię wyrzucić z domu ot
tak, na pstryknięcie. I cztery ściany, które były całym twoim światem, które z
miłością urządzałaś, w których wiłaś gniazdko nagle, z dnia na dzień, musisz
opuścić… Była więc wdzięczna domkowi w Urlach-City, swojej „budce na
narzędzia”, że w ogóle go ma. Czyżby mogła zamienić go na mieszkanie Stefanii?
To właśnie? Którego ścianę głaszcze w tej chwili lekko drżącą dłonią?
sprzeda domek, będzie miała na pierwszą wpłatę. Bank bez problemu powinien
udzielić jej kredytu. Więc…
Bardzo chciałabym kupić to mieszkanie – rzekła z głębi duszy.
Widzę, pani Ewo. – Właścicielka uśmiechnęła się ponownie. – Ja z kolei bardzo
chciałabym przekazać je w pani ręce.
Ale… – jeszcze się wahała, jeszcze rozum uciszał oszalałe z radości i
podekscytowania serce. Wreszcie powiedziała słowa, które już raz padły. W
chwili, gdy ujrzała swoją przyszłą ukochaną Poziomkę, domek na leśnej polanie:
– Dobrze. Jeśli poczeka pani aż ogarnę sprawę sprzedaży domu, kupię to
mieszkanko i będę tu szczęśliwa.
poczuła ogromną radość. Aż ją zatkało z niedowierzania, że oto z miejsca
zdecydowała się na takie mieszkanie – ludzie, przecież tego nie planowała!! – i
ze szczęścia. Właścicielka nie wahała się również ani chwili:
To mieszkanie czekało na panią. Ja więc poczekam, aż będzie pani gotowa je
kupić.
Nie mam nawet na zaliczkę.
Poczekam.
Przedmieściu i patrzyła w okna na drugim piętrze. Pani Hania właśnie zdejmowała
baner. Pomachała jej ręką. Ewa uniosła dłoń, uśmiechnęła się i wyszeptała: –
Babciu, ty też byś tego chciała, prawda? Czuję się, jakby wracała do rodzinnego
gniazda…
Moja najmłodsza, pierwszy tom Trylogii Autorskiej, dziś trafia do księgarń w całej Polsce! To dla mnie potrójna radość: czterdziesta powieść w moim literackim dorobku, najbardziej osobista i wyczekiwana i… (trzecia radość to moja słodka tajemnica ;).
Pierwszym Czytelniczkom podoba się BARDZO. Są poruszone historią Weroniki i Wiktora. Szczególnie podobają mi się dwa określenia: „książka nieodkładalna – nie można jej odłożyć, dopóki nie skończysz czytać” i „książka roku 2019”. Cieszę się! Jestem dumna i szczęśliwa!
Również fakt, że „Pisarka” wychodzi jednocześnie w trzech „odsłonach”, jako książka tradycyjna, e-book i audiobook również mnie cieszy. Było to nieco karkołomne, ale daliśmy radę. Ja i wszyscy, którzy pracowali nad tą powieścią (za co jestem Im wdzięczna).
Książka będzie bardzo szeroko promowana: w księgarniach, radiu, prasie, internecie i telewizji i bardzo jestem ciekawa, czy w którymś z tych mediów ją wypatrzycie. Dajcie znać!
A na koniec premierowa niespodzianka. Dobrze by było odsłuchać ją przez słuchawki. (Najlepiej po zakończeniu lektury „Pisarki”). Polecam! Jest piękna. Wiele lat czekała ta piosenka na swoją książkę i się doczekała…
Endżoj!
rąk, nie jest autobiografią, ale… wszystkie zdarzenia w niej opisane miały
miejsce naprawdę, a kanwą tej historii było życie bliskich mi osób.
Michalak jest w „Pisarce”, nie ma to sensu. Po prostu dajcie się porwać
opowieści pełnej miłości i nienawiści, uczuć pięknych i uczuć podłych, ludzi po
prostu dobrych i ludzi bezwzględnie złych. Zapadnijcie się w nią, czytając, tak
jak ja się zapadłam, pisząc tę historię.
Wasze serca. Pewien czarnooki drań również. Moje skradł…
ma swoją opowieść. Spraw, by twoja była wyjątkowa.
ciepłego, pachnącego solą wiatru wzburzył białe jak mgła i lekkie jak mgła
firany. Wstała od pięknego, mahoniowego biurka, podeszła do ogromnego okna,
wychodzącego na ocean, i zapatrzyła się na lśniący srebrem i złotem bezmiar.
Morze zawsze dodawało jej sił. Fale uderzające o brzeg, bryza plącząca włosy,
krople słonej wody na policzkach, wreszcie jedyny i niepowtarzalny smak i
zapach morskiego powietrza – tak, to wszystko przywracało jej chęci do życia.
Kiedyś.
Dzisiaj,
gdy owych chęci miała aż za dużo, po prostu wychodziła na taras, opierała
dłonie o balustradę i zachwycała się pięknem morskiego żywiołu, dziękując w
duchu losowi, że dożyła, dotrwała. Długa droga z zakaraluszonej nory na
warszawskiej Białołęce, poprzez wynajmowane klitki, szpitale, bagna, szczyty i
depresje, doprowadziła ją w końcu do tego miejsca: domu nad oceanem.
lato ustąpiło wreszcie pola zimie. Temperatura spadła do rozkosznych dwudziestu
sześciu stopni, deszcze ustały, słońce rozpanoszyło się na niebie, błękitnym niczym
spełnione marzenie. W krystalicznie czystym powietrzu unosił się zapach plumerii,
których różowo-złote gwiazdki zdobiły drzewa w ogrodzie. Uwielbiała plumerie,
uwielbiała swój dom i ogród. Każdego ranka, zaraz po przebudzeniu, na bosaka, w
koszuli nocnej biegła alejką do furtki, potem ścieżką przez tropikalny gąszcz,
by wreszcie znaleźć się na plaży, siadała na mięciutkim, białym piasku,
opierała brodę na podkulonych kolanach i… czuła. Chłonęła całą sobą piękno,
ciepło i światło.
wysoką cenę, żeby być tu i teraz…
Dzisiaj
po powrocie z plaży, zamiast przejść do jadalni na śniadanie, od razu ruszyła
do pawilonu. Jej azylu. Małej, niedostępnej dla nikogo innego świątyni, gdzie
oddawała się wymyślaniu historii i przelewaniu ich na karty powieści. Bo Ewa
Kotowska była pisarką.
zdążyła usiąść za biurkiem i otworzyć laptopa. Telefon rozdzwonił się jej w
dłoni. Właśnie miała go wyłączyć. Wydawca. Znowu. Nie musiała odbierać, by
wiedzieć po co dzwoni, ale miała swoje zasady: dopóki nie wyłączy telefonu,
świat ma prawo się do niej dobijać. W momencie, gdy zaczyna pracę, świat musi
czekać, aż ona, Ewa, do niego powróci.
Słucham cię, Konrad – odezwała się, zanim rozmówca zdążył się przedstawić. Nie
musiał, dzwonił ze swojej komórki, a Ewa nie cierpiała egzaltowanego
„dzięęędobryyy”, jakim zwykle ją witał. Wolała więc zacząć rozmowę owym
krótkim: „Słucham cię”.
Ewuniu kochana, jeszcze nie przy biurku? – zaczął słodkim głosem, który miał
tylko dla nielicznych wybrańców. Ewa Koti, przynosząca jego wydawnictwu gros
dochodów, stanowczo do nich należała.
Przy biurku, przy biurku, właśnie miałam wyłączyć telefon – odparła lekko
zniecierpliwiona.
duszy czuła lekkie drżenie, palce rwały się do klawiatury, a to znak, że czas
siadać do pracy i pisać, pisać, pisać! – Od razu też odpowiem na twoje pytanie:
nie zgadzam się.
Ale jeszcze nie zdążyłem go zadać!
Jestem jasnowidzem. Wiem, po co dzwonisz. W innym przypadku kontaktowałaby się
ze mną twoja sekretarka.
Ewo droga, chciałem po prostu się przywitać i pogadać po przyjacielsku. Bo
jesteśmy przyjaciółmi, prawda?
rekin może się z kimś przyjaźnić, to owszem”, pomyślała. Jedynym przyjacielem
Konrada Dorady były pieniądze.
jej milczenie za dobrą monetę, mówił dalej:
Gdy tylko przylecisz do Polski porywam cię na dobry obiad. Odkryłem nową restaurację
na Starówce z naszym swojskim żarełkiem. Twoje ukochane pierogi podają w
szesnastu smakach!
Mnie wystarczą w dwóch: kapusta z grzybami albo z jagodami, polane śmietaną. –
Aż się rozmarzyła…
Mają! Sprawdziłem! Paluszki lizać. Jesteśmy umówieni?
Jesteśmy – zgodziła się, bo i tak musieli się spotkać.
pół roku przylatywała do kraju, odwiedzić rodzinę i przyjaciół, ale również
swojego wydawcę. Lubiła posłuchać ploteczek z pisarskiego grajdołka, który wykluczył
Ewę dekadę temu, zaraz po jej debiucie.
Będziemy celebrować twoje sukcesy, no nie, Ewcia? Pamiętasz, że w maju minie
dziesięć lat od premiery twojej pierworodnej? Cała dekada na listach
bestsellerów! Ależ miałem farta, że wyhaczyłem z rynku taki brylancik…
to Konrad Dorada odkrył Ewę dla czytelniczego świata. To on wydał jej pierwszą
powieść. Była mu za to do dziś wdzięczna, chociaż dług wdzięczności spłaciła
dawno, przynosząc wydawnictwu i jego właścicielowi krociowe zyski.
Będziemy celebrować – odezwała się miękko. Wspomnienie początków pisarskiej
kariery zawsze ją wzruszało.
Ewuś, a nie pocelebrowalibyśmy podpisania umowy na…? – zawiesił głos,
wiedząc, że słowo „autobiografia” tylko ją wkurzy. – Nie musimy obwieszczać
wszem i wobec, że to twoja własna historia. Możemy promować ją jako powieść opartą
na faktach z twojego życia. Wiem, że jesteś skryta i nie obnosisz się
publicznie ze swoją przeszłością, ale… O właśnie, przyszło mi do głowy genialne
hasło promocyjne: „Ta książka nie jest autobiografią Ewy Koti, ale…”. Co ty na
to, Ewuś? Czujesz to przeciągłe, wieloznaczne „aleee”? Czujesz? Zgódź się,
zgódź się, zgódź się!
się cicho, wyobraziwszy sobie Konrada, jak klęka przed nią, składa dłonie niczym
do modlitwy i powtarza owe zaklęcie.
Lubię twój śmiech! Dobrze wróży! – wykrzyknął z nadzieją, że Ewa zaczyna
mięknąć. – I chowam w zanadrzu niespodziankę, która sprawi, że od razu
siądziesz za biurkiem i wyczarujesz pasjonującą historię swojego życia!
„niespodzianka” zawsze na Ewę działało, o czym ten drań dobrze wiedział. Była
ciekawska z natury i uwielbiała być mile zaskakiwana. Milczała, czekając aż on
nie wytrzyma i zdradzi, czym też chce Ewę przekupić…
Gadałem z udziałowcami i są zdecydowani dać ci wszystko, czego zażądasz.
parsknęła śmiechem.
Wszystko?
Wszystko, Ewuś. W granicach rozsądku. Podwoimy zaliczkę i podniesiemy wysokość
tantiem! – wykrzyknął z dumą.
Ewa umiała gwizdać, teraz zagwizdałaby ze zdziwienia. Ten centuś, skąpy jak
Szkot, gotów był aż tak sypnąć groszem? Naprawdę musiało mu zależeć.
Zarabiam wystarczająco dobrze – odparła wymijająco. – I nie chcę się dzielić z
nikim moją przeszłością.
Nie musisz! Masz bogatą wyobraźnię. Przecież to nie będzie twoja autobiografia!
nieprzekonana.
Mam coś jeszcze, Ewa. – Wyczuł jej wahanie i postanowił zagrać va banque. –
Dostaniesz to, o czym marzysz od… chyba od owych dziesięciu lat, gdy wydałaś
pierwszą powieść: zekranizujemy twoją książkę, dowolną, tę, którą sama wybierzesz,
a ty będziesz producentem. Pierwszą po Bogu. Będziesz miała wpływ na wszystko:
od najmarniejszego asystenta, po obsadę i reżysera. Dostaniesz wolną rękę. I
pieniądze na film. – Umilkł, czekając na jej odpowiedź, a ona… po prostu oniemiała.
rację! Wiedział, drań, jak ją podejść! Film, ekranizacja książki, na który Ewa
będzie miała wpływ totalny – oto marzenie jej życia. Jeśli ceną było napisanie
powieści biograficznej…
Wchodzę w to – odezwała się półgłosem, czując nagłą pustkę w sercu.
Nie jesteś zachwycona? – raczej stwierdził, niż zapytał, odrobinę rozczarowany.
zgodziła się…, czy on dobrze słyszy?! Ewa zgodziła się napisać książkę o sobie?
O swoim życiu? Swojej przeszłości, której tak naprawdę nikt nie znał?!
Mówisz serio? – musiał się upewnić.
Tak. Wiedziałeś, jak mnie kupić i właśnie kupiłeś. Napiszę autobiografię. Przy
czym będziesz promował tę powieść hasłem, które wymyśliłeś: „Nie jest to
powieść autobiograficzna, ale…”. Wieloznaczne „ale” jest bardziej chwytliwe od
nudnego „Autobiografia Ewy Koti”. Podoba mi się ten pomysł.
Bardziej podoba ci się perspektywa bycia producentką – zauważył z przekąsem. –
Wiesz, ile nas ten film będzie kosztował?
Na pewno na tym zarobisz – ucięła sucho. – W przeciwnym razie byś mi takiego
układu nie proponował. Nie zdziwię się, jeśli już masz gotową umowę i na
powieść, i na film.
Podziwiam twoją domyślność.
Znam cię, Konrad, od dziesięciu lat. Odgadywanie twoich zamiarów nie jest
niczym trudnym. I motywów postępowania także nie. Dostałeś, czego chciałeś.
Możemy się pożegnać?
Zaraz, zaraz, koleżanko! Pozwól, że doprecyzujemy warunki naszego malutkiego dealu. Kiedy machniesz dla mnie ten klejnot
w pisarskiej koronie?
A kiedy chciałbyś ją wydać?
Jak najszybciej! Możemy przesunąć termin majowej książki na sierpień i…
I mam ci w trzy miesiące wyczarować powieść mojego życia? – rzuciła bez emocji.
właśnie spełniało się jej wielkie marzenie, a ona nie czuła nic. Może oprócz
strachu, bo to marzenie może ją dużo kosztować. Powrót do przeszłości?
Rozdrapywanie z trudem zagojonych ran? Wyciągnięcie blizn na światło dzienne i
pokazanie ich światu?
bolało”, przemknęło jej przez myśl.
być może wycofałaby się z danego słowa, chociaż rzadko się jej to przytrafiało,
bo co jak co, ale honor ceniła sobie wysoko, gdyby Konrad nie wyczuł jej
wahania i nie zaczął:
Ewa, nie wiemy o tobie zbyt wiele. Zawsze byłaś bardzo tajemnicza. Twoje
prawdziwe imię i nazwisko również nigdy nie wypłynęło. Wiem, że masz się czego
obawiać. Pamiętam nasze… początki i, jeśli ma cię to uspokoić i zachęcić do
pracy, powtarzaj sobie: „To nie jest autobiografia, ale…”.
co chciał jej przekazać, i poczuła, że Konrad Dorada naprawdę jest jej
przyjacielem. A przynajmniej stoi po tej samej stronie barykady. Od dziesięciu
lat Ewę wspierał, nie tylko jako wydawca, czego ona nie dostrzegała. I nie
doceniała.
Dziękuję, Konrad – odparła cicho, pilnując by głos się jej nie łamał. Zbyt
wylewne podziękowania skłonią tego chytrego lisa do renegocjacji warunków…
Może zmniejszylibyśmy nieco zaliczkę i przesunęlibyśmy te parę złotych na dobry
scenariusz? Co ty na to? – Nie byłby sobą, gdyby nie spróbował.
Ewa… po raz pierwszy ustąpiła od razu.
Jasne. Zgadzam się.
bezgłośnie: „Yes, yes, yes!”, zaskoczony i uradowany.
A z procentu od sprzedaży byś zeszła? – spróbował ponownie, a nuż…
Nie ma mowy, mój drogi – ucięła i zaśmiała się. Jak ona go zna… – Zarobisz na
tym dealu krocie. Książka rozejdzie
się jak świeże bułeczki, film kupią kina i telewizje. Przyślij draft umowy.
Rzucę okiem i jeśli wszystko będzie w porządku, odeślę podpisaną.
Uwielbiam cię, Ewo Kotowska! – wypalił z głębi serca, uradowany jak dziecko w
Boże Narodzenie.
nie przypuszczał, że pójdzie mu tak łatwo! Stefek miał genialny pomysł z tą
ekranizacją i Ewą, jako producentem. Oczywiście wszyscy w firmie wiedzieli, jak
jej na tym zależy, napomykała o tym nie raz, ale żeby ot tak, po paru słowach,
gotowa była podpisać umowę?! To do Ewki zupełnie niepodobne! Zwykle kazała się
dłużej prosić!
nie wiedział jednego: Ewa zaczęła powieść „która nie jest autobiografią” już
pisać, a dusza wyrywała się jej dzisiaj właśnie do tej historii.
II
wysoko uniesionymi rączkami. Chude jak skrzydełka pisklęcia, drżą z wysiłku.
Oczy dziecka, wytrzeszczone ze strachu, wbite są w jakiś punkt tuż przed nią.
Miałoby ładną buzię, gdyby nie wykrzywiał jej teraz grymas przerażenia.
Kasztanowe włoski są mokre, oblepiają zapadnięte policzki dziecka. Kolana drżą,
nogi zaczynają się pod nim uginać, usta łapiące chciwie powietrze bledną, ale
dziecko wie, że nie może upaść ani opuścić rąk…
schwytanym w ulicznej łapance, z lufą esesmańskiego karabinu wbitą w plecy. Na
szczęście nie. Ona tylko dostała karę od rodziców. W domu, w którym dzieci się
nie bije, bo hołduje się wychowaniu bez przemocy, za najmniejsze przewinienie
dziecko staje pod ścianą z rękami w górze. Za większe – klęka.
mniej dotkliwa, niż lanie pasem, myli się.
Uniesione rączki zaczynają mdleć. Dziecko łyka łzy, bojąc się głośniej
odetchnąć. Za jego plecami rozlega się nagle dźwięk zegara. Bimba jak gdyby
nigdy nic na kwadrans do drugiej. Mała zgina kolejny, czwarty paluszek. Nie
umie jeszcze liczyć, ale wie, że gdy ugnie ostatni, najmniejszy, kara dobiegnie
końca.
nieznośny ból pęcherza. Dziewczynka zaczyna coraz szybciej przestępować z nogi
na nogę.
spazmatycznie gardła wydziera się bolesny szloch.
sprawia, że dziecko zamiera w bezruchu. I nagle czuje, spływającą po nogach
ciepłą strugę.
jęcząc coraz głośniej:
chciałam, mamusiu…
się dzieci, wkracza do pokoju. Najpierw recytuje w kierunku męża, wpatrzonego
tępo w migający ekran telewizora: – Januszu, w naszym domu nie podnosi się
głosu. – Potem patrzy na dziecko, a ono odwraca się do matki z wciąż
uniesionymi rękami, stoi tak blade, jakby miało zaraz zemdleć, w kałuży moczu i
powtarza, coraz szybciej, zachłystując się łzami:
czołem dwa idealnie wydepilowane łuki unoszą się z niedowierzania i
obrzydzenia.
zbliżają się do córeczki na krok. – Co za wssstrętne, passskudne dziecko.
Zrobiło pod siebie, niedobre, okropne dziecko. Klękaj we własnych siuśkach. Twarzą
do ściany. Z rękami w górze!
się, z trudem panując nad narastającą pasją. – Za chwilę nie da się tu
wysiedzieć!
końca. Musi ponosić konsekwencje swego podłego zachowania – odpowiada zimno
kobieta.
ma na imię Weronika, nie rozumie znaczenia wszystkich słów, ale rozumie ich
wydźwięk. Jest złym dzieckiem, podłym i okropnym. Tata się nią brzydzi, mama
niedługo przestanie kochać i odda ją gdzieś… komuś… Chude ramionka drżą i ze
zmęczenia, i z rozpaczy. Mocz oblepia kolana. Do poczucia strachu, że rodzice
takie okropne dziecko na pewno porzucą, dochodzi palący wstyd. To nie ma końca…
wyniosłam z rodzinnego domu. Inne dzieci mogą wspominać pierwszą lalkę czy
wyprawę z tatą do lasu, ja klęczenie pod ścianą w kałuży moczu, strach i wstyd.
I słowa matki, które z czasem, gdy dorastałam i kara fizyczna zaczęła się jej
wydawać niewystarczająca, raniły do głębi. Podła i niewdzięczna. Głupia i zła. Wstrętna.
poznała nieco później.
ojciec nie uznajemy kar cielesnych” – powtarzała matka, taka z siebie dumna,
tak dumna… – Ta hołota za ścianą. To dopiero patologia. Nic tylko krzyki, jęki
i zawodzenie. Jesteś szczęściarą, dziecko, że nie bijemy ciebie, jak ten pijus
spod czwórki okłada żonę i syna”.
zza ściany dochodziły odgłosy bicia. Krzyki kobiety, jęki dziecka, a potem
cichy, pełen rozpaczy i bólu szloch, tak blisko, po drugiej stronie dzielącego
nas muru. Tuż przy podłodze. Czy dziecko kuliło się pod łóżkiem, żeby umknąć
katu? Nie miałam pojęcia. Zdjęta ogromnym współczuciem klękałam wtedy – o ile
oczywiście już nie klęczałam – przykładałam dłoń do ściany i chociaż tak…
chociaż dziecko nie mogło czuć się pocieszone… dawałam mu znać, że nie jest
samo. Że ktoś dzieli jego ból.