Australijczycy nie są mistrzami kuchni. Nie mają wybitnie australijskich dań czy wypieków. Niemal wszystko zapożyczone z Indii, Chin, Tajlandii, kuchni brytyjskiej, trochę z włoskiej. Może jedynie barbi im dobrze wychodzi, przy czym ta urocza nazwa nie pochodzi od lalki a od barbecue. 🙂
O tak, BBQ to ich sport narodowy. W supermarketach wiszą na przykład całe owce – to znaczy tusze owcze, oskórowane, bez głów, nóg i wnętrzności (trochę makabryczny widok), na półkach piętrzą się zestawy przypraw, gotowe sosy, w chłodniach pocięte na kawałki mięsa albo gotowe do wrzucenia na ruszt, obtoczone w przyprawach kawałki kurczaka.
Dodam – uwaga! – że w parkach i przy nadmorskiej promenadzie co kilkadziesiąt metrów znajdują się hmm… jak to nazwać… stanowiska do BBQ: stoły z ławami i kuchnie na gaz, podgrzewające duże płyty. Za darmo. Co 15 minut gaz się wyłącza i musisz nacisnąć guzik by włączyć go powtórnie. Sprytne, prawda? Nie ma dzięki temu zagrożenia, że ktoś zapomni przekręcić kurek i spłonie pół Australii. Nie muszę mówić, że po skończonej uczcie – a w weekendy wszystkie kuchnie są okupowane przez całe rodziny i grupy znajomych – płyty są wyczyszczone do połysku. Za to też kocham tubylców, za czystość i zdyscyplinowanie.
Natomiast gotując dla Patika, uwielbiam Australijczyków za… lenistwo. Uważajcie: macie ochotę poczęstować gości domową pizzą? Nic prostszego, włączacie piekarnik i w czasie gdy się nagrzewa wyskakujecie do pobliskiego marketu. Tu kupicie gotowe, świeże, właśnie rosnące ciasto na pizzę, sosy do wyboru do koloru, pocięte na małe kawałki wędliny: boczek, kurczaka z grilla, szynkę albo pieczoną wołowinę, starty ser żółty w kilku smakach, pocięte na plasterki pieczarki. Jedyne co musicie pociąć osobiście to papryka, cebula i pomidory. Tego w plasterkach nie widziałam.
Przynosicie więc z marketu gotową pizzę w kawałkach. W pięć sekund składacie ją w całość, do piekarnika i za pół godziny częstujecie gości „domową” pizzą.
Moim odkryciem są filetowane podudzia kurczaka. To genialne! Kupuję kilogram najlepszego mięsa bez kości, przepyszne marchewki, pietruszkę, pora, selera naciowego (bo innego nie znają 🙂 i mam wspaniały rosół.
Ale dzisiaj chciałam się z Wami podzielić czymś, co odkryłam właśnie tutaj, w Australii. Jest to przepyszne i tak banalnie proste do zrobienia, że… powinnam się pochwalić czymś bardziej skomplikowanym, ale po co? :)))
To piankowe skały, czy jak to się tam tłumaczy.
Podaję przepis nie z Queensland, gdzie jestem, a z Adelaidy, gdzie byłam. Dlaczego? Bo Australia wbrew pozorom („Ot, taka wyspa”) jest ogromna. To nie wyspa, to kontynent wielkości Europy. I każdy stan ma swój koloryt, swój klimat oraz swoje specjały.
O tym opowiem kiedy indziej, dzisiaj przepis na coś naprawdę pysznego.
Bierzemy tabliczki czekolady – najczęściej jest to gorzka, ale myślę, że dobrze się sprawdzi mleczna albo deserowa. Na każdą tabliczkę łyżeczkę masła. Roztapiamy, mieszamy. Oczywiście przepis mówi, że roztapiamy w kąpieli wodnej, czyli garnek z wrzątkiem w nim drugi garnek z czekoladą. Ale na własne oczy widziałam, jak moja kumpelka wrzuca po prostu czekoladę do mikrofalówki, po wyjęciu dodaje masło. I już.
Mamy więc roztopioną czekoladę. Czekamy aż trochę wystygnie.
Dorzucamy różnokolorowe pianki. Niewielkie. Mniej więcej wielkości paznokcia. Wtedy są najlepsze. Chociaż w QLD nie patyczkują się i robią ten przysmak z pianek normalnej wielkości.
Na czekoladzie i piankach część przepisu się kończy (włóż do lodówki aż zastygną i gotowe), ale ja pokochałam ten słodki drobiazg za dodanie do czekolady i pianek solonych prażonych orzechów ziemnych i suszonej żurawiny. Orzechy i sól przełamują słodycz, a żurawina dodaje kwaskowatego smaku.
Proste i pyszne!
(Biegnę po czekoladę, pianki, orzechy i żurawinę… ;))