Kiedy to prosiłam, byście poleciły mi fajną książkę? Przed wyjazdem. Tylko dokąd był ten wyjazd? Pewnie wypoczynkowy. Teraz nigdzie nie wyjeżdżam, bo sorry, droga Kasiu, ale na nagrodę trzeba zasłużyć, lecz książkę polecić mi możecie, bo ostatnio pisać nie mogę, za to czytam.
Czego szukam? Czegoś… dobrego po prostu. Żeby można było w czytaną historię wsiąknąć i się zatracić. Żeby rozśmieszyła i wzruszyła. Poprzednio dzięki jednej z Was odkryłam „Sekretny język kwiatów” teraz mam ochotę na coś równie fajnego.
A wiecie, czym się odwdzięczę? Poleceniem Wam czegoś… no super po prostu! Jest to opowieść o owcach, które szukają mordercy swojego pasterza. Nie dość, że dobrze napisana i skonstruowana ta historia, to na dodatek oryginalna, urocza, śmieszna, ale parę razy się również wzruszyłam. Dodatkową rekomendacją niech będzie fakt, że od deski do deski, na jednym oddechu i równie zauroczony jak ja przeczytał tę książkę mój starszy syn, a zadowolić gust czytelniczy nastolatka to nie byle co!
Administrator
Na gwałt to może nie, ale jednak. Mam problem z tytułem „Pandy-psa i całej reszty. Opowieści o zwierzętach”, którą to książkę przygotowuję dla Wydawnictwa Literackiego. Jest za długi. Nie każda z Was czytała Poczekajkę, nie musi więc kojarzyć Pandy-psa i w ogóle. Najważniejsze jest to w ogóle.
Do tej pory nie miałam problemu z tytułami – rodziły się w mojej głowie razem z fabułą i okładką, a tu taki klops.
Książka będzie zbiorem opowiadań o moich zwierzakach domowych, o dzikich mieszkańcach Poziomki, o pacjentach tych „konwencjonalnych” i zoologicznych. Na pewno będzie w niej dużo miłości do moich czworonożnych i skrzydlatych przyjaciół, dużo śmiechu i trochę łez.
Proszę o pomoc.
Może któraś z Was wpadnie na fajny pomysł.
Na zdjęciu Klotilda nasza kochana z Pepsi-psem. 🙂
Wiecie, co zauważyłam? Życie jest jednym wielkim czekaniem. Kurczę, nie potrafimy żyć tu i teraz, cieszyć się tym, co mamy. Zamiast tego każdy dzień jest oczekiwaniem na coś. Na wiosnę, na zimę, na wypłatę, na zwrot podatków, na klucze do nowego mieszkania, na paczkę z książkami, na dziecko, na ślub, na rozwód…
Nawet ja, mieszkając sobie spokojnie w WYCZEKANYM domku, wykonując zawód najmniej stresujący na świecie (przynajmniej tak się to ogółowi wydaje) zamiast się cieszyć tym, co mam, czekam… Na ukończenie nowej powieści, na jej wydanie, potem na wejście na Topki… I to nie jest oczekiwanie z piosnką na ustach, w przerwach między pisaniem kolejnej, wychowywaniem synka, a pieleniem ogródka. Nie. Ja naprawdę się stresuję i nie śpię po nocach! Nadchodzi dzień premiery. Książka jest pięknie wydana. Okej. Wchodzi na listy przebojów. Jest dobrze. Piszecie do mnie dobre maile, dzielicie się wrażeniami. Jest bardzo dobrze. A ja? Ja już się boję, czy następna dorówna tej właśnie, wczoraj wydanej!
No luuudzie kochani…
Obecnie, oprócz czekania aż ukończę książkę na maj i następną na czerwiec, czekam: na wiosnę, na koniec remontu, na sierpień (Adela), na nowe okładki, na mail od nowego wydawcy, na sobotę (eskapada do Warszawy i buszowanie po empiku), na przyszły wtorek (węgiel), na… Wmiękłam od tego czekania. Chciałabym zwinąć się pod kołdrą w kłębek i wyjść, gdy już będzie jutro, wiosna, wtorek, sierpień i tak dalej.
Słuchajcie, laski, na co Wy czekacie?
I jak sobie radzicie z tym czekaniem?
Czy jest wśród Was choć jedna dusza, która żyje chwilą i nie czeka na nic???
Od dawna nosiłam się z myślą przełamania tradycji: urocza bohaterka, którą można polubić od pierwszego czytania, lekka treść z głębszym „spodem”, dobre zakończenie. Nie mam wpływu na to co piszę i jak piszę – serio! – bo już dawno stworzyłabym coś innego i gdy prawie się poddałam… zaczęła snuć się opowieść zupełnie inna…
Oto jej początek.
Z dalszym ciągiem zapoznacie się w maju, najdalej w czerwcu br.
DZIEWCZYNKA
przez Most Poniatowskiego. Doszła do zameczku, małej zabytkowej budowli,
stojącej pośrodku mostu, i ukryła się przed oczami nielicznych kierowców –
późno w noc nawet najruchliwsze ulice Warszawy się wyludniały – między tylną
ścianą a balustradą, odgradzającą chodnik od przepaści.
wody Wisły. Przez chwilę coś szeptało w umyśle kobiety:
wahania cisnęła go do Wisły, patrząc, jak z pluskiem znika w ciemnych wodach.
Telefon komórkowy był następny. Oczy kobiety zabłysły jakimś diabolicznym
uśmiechem, który zaraz zgasł.
Karty kredytowe!
wprowadzić. – Dowód powędrował z powrotem do przegródki z portfelu. – Prawo
jazdy? Nie. Paszport? – Wyciągnęła dokument i przyjrzała mu się uważnie.
Pachniał nowością. Odciski palców, które pobrano jej przy składaniu wniosku, zalśniły
złowrogo. Paszport przeleciał nad barierką i zniknął w Wiśle.
przysiąść na torbie, bo nogi się pod nią ugięły. Łapała przez chwilę powietrze,
by odetchnąć wreszcie głęboko, całą piersią.
wygodnej odzieży – bluza, dżinsy, żadnych żakietów i jedwabnych bluzek!,
bielizna, skarpety – grube, włochate, ciepłe i miłe, zamiast nieśmiertelnych
rajstop, które musiała nosić do szpilek zawsze i wszędzie, druga para adidasów,
szczoteczka do zębów z pastą, szczotka do włosów, słoiczek kremu – jeden, tylko
jeden!, jak ona to przeżyje!? – zaśmiała się cicho, z satysfakcją podszytą
strachem. Nie, nie przed brakiem kosmetyczki wypełnionej kremami, lotionami,
maseczkami, pilingami, tonikami, mleczkami etc, a przed konsekwencjami tego, co
zrobiła. Odpędziła myśli o tym, co będzie i powróciła do przeglądu zawartości
torby. Pakowała się w takim tempie, że mogła czegoś zapomnieć. W przegródce
ukochana książka „Przeminęło z wiatrem” i kilka krzyżówek jolek, by wystarczyło
na dłużej. Wreszcie… w sprytnie ukrytej kieszonce gruby plik banknotów. Pochodziły
z oczyszczonego aż do dna konta i sprzedaży samochodu. Facet z komisu dał jej śmiesznie
mało za całkiem niezłą toyotę, ale widział, że właścicielka samochodu jest zdesperowana.
Ona zaś nie targowała się. Na pierwszą propozycję kiwnęła głową, rzuciła na
stół dokumenty auta, dowód osobisty i mruknęła, myśląc już o następnym kroku:
w gotówce.
rzeczy… – zaczął powoli.
kluczyków. Nim cisnęła je do torby, już łapał ją za rękę, już zasiadał do
pisania umowy. Kradziony czy nie, taka okazja co dzień się nie przytrafia.
do banku, złożyć dyspozycję wypłaty.
uśmiechnęła się do kasjerki, by parę minut później wyjść z debetem na koncie i
pięcioma plikami setek w sekretnej kieszonce. Razem z pieniędzmi za samochód
dawało to sporą kwotę, która przyda się już niedługo.
ruszyła w kierunku mostu, dokończyć dzieła. Dzieła zniszczenia, totalnej
anihilacji dotychczasowego życia.
zamknięte w tej jednej podróżnej torbie W tym momencie, gdy wrzucała pieniądze
z powrotem do torby, poczuła pierwsze łzy na policzkach. Otarła je zdziwiona. A
potem przygryzła skórę na wierzchu dłoni, by stłumić szloch. Plecami
wstrząsnęło łkanie. Zgięła się w pół i, nadal wgryziona we własną dłoń, pozwoliła
sobie na chwilę słabości. Płakała, szukając na oślep paczki chusteczek i nagle…
palce zacisnęły się kurczowo na niewielkim znajomym przedmiocie. Drugi telefon,
którego numer znała tylko jedna osoba na świecie. Jakim cudem, kiedy?!, podczas
chaotycznego pakowania, odnalazła tę komórkę i wsunęła do bocznej kieszeni
przepastnej torby? Tego nie pamiętała. Z ostatnich kilku godzin niewiele
zresztą zostało jej w pamięci. A jednak, niczym ostatnią deskę ratunku ściskała
teraz w dłoni ten telefon.
Maleńka wieś – dziś może już wymarła – daleko w górach. Przymknęła powieki, by
wrócić do tamtych dni… Zjeżdżają z drogi brukowanej kocimi łbami. Chłopiec
siedzący obok kręci się coraz bardziej, nie może usiedzieć w miejscu.
granic, ściskają rękę dziewczynki tak mocno, że aż boli, ale ona prawie tego
nie czuje, podekscytowana tak samo jak on.
nigdy w życiu nie widziała tak wspaniałych drzew. Odchyla głowę i patrzy w
górę, gdzie poprzez gałęzie przebijają się promienie słońca. Powietrze pachnie
cudnie: żywicznie i grzybowo. I… ciepło. Dziewczynka przymyka powieki i rozkoszuje
się tym zapachem, tym dniem, towarzystwem tych dwojga: swego przyjaciela i jego
cioci…
przeszłości, już na zawsze, ale jest tu i teraz. Do Nadziei musi dopiero
dotrzeć. Czy jednak trafi? To było tak dawno…
jej zbawczy kształt i wstaje z klęczek. Teraz ma cel: odnaleźć drogę do domu. Jedynego,
w którym chciała się teraz znaleźć. Tam, gdzie może odzyska to, co – wydawało
się – utraciła na zawsze. Nie, nie miłość tamtego chłopca, który teraz był
mężczyzną, a radość życia i… szacunek. Szacunek do samej siebie.
ścieżką. Krótkie nóżki poniosły ją najpierw przez zarośnięty chwastami ogród,
potem dziurą w płocie przepełzła do sadu, przebiegła przez łąkę i wreszcie
doszła do lasu.
nienawiści słowa przybranej siostry. – Ty, smarkulo, nie masz tu nic do roboty.
Idź sobie!!
by nie sprawiała kłopotu, nie plątała się pod nogami, nie zwracała na siebie
uwagi. Najczęstszymi słowami, jakie słyszała były: „Idź się pobawić!”, „Nie
kręć mi się tu!”, „Daj mi spokój!”. Gdy był pijany, słowa zmieniały się w
przekleństwa, a pięści szły w ruch, Lila nauczyła się więc być niewidoczna.
Poznała wszystkie kąty starego domu, drogi ucieczki i kryjówki. Wiedziała jak
niepostrzeżenie umknąć do ogrodu i dalej, przez sad do lasu.
ojca z roboty, a gdy był w dobrym humorze, pytała nieśmiało:
ramionka i potrząsał, krzycząc:
tego eeee nie przechodziło jej przez gardło. On wtedy puszczał dziecko,
pocierał twarz i oczy, po czym szedł do kuchni, brał butelkę i zamykał się w
swoim pokoju.
spływały mu łzy.
wielki smutek. Choć nie tak straszny, jak tego dnia, gdy dowiedziała się, że to
ona zabiła swoją mamę. Że gdyby nie Lila, mama by żyła, a tata byłby
szczęśliwy…
miał lepszy humor:
dziewczynki, w starym domu zawitała kobieta z córeczką nieco od Lili starszą.
Jakaż była początkowo radość dziewczynki i jakie później rozczarowanie, gdy
okazało się, że przybrana siostra nie zostanie jej przyjaciółką, że Ela,
zamiast pokochać, znienawidzi dziecko od pierwszego spojrzenia i zrobi
wszystko, by małej się pozbyć.
kobietą dobrego serca, na początku dbała o obie dziewczynki – i prawdziwą
córkę, i tę przybraną, która patrzyła na kobietę wielkimi brązowymi oczami,
pełnymi nadziei, ale… zbyt dużo miała obowiązków na zaniedbanej gospodarce, by
zauważyć – skrzętnie przez swą córkę ukrywaną – niechęć do dziewczynki. Nie
chciała też widzieć, jak jej mąż traktuje rodzone dziecko. Parę razy
napomknęła, że sąsiedzi mogą zauważyć siniaki na rękach Lilki, ale osadził żonę
jednym warknięciem. Umilkła więc, przyrzekając sobie, że Elżuni bić nie
pozwoli.
przychodziła do niego ze swymi małymi kłopotami: rozdartą sukienką, stłuczonym
kolankiem, zagubionym pluszowym pieskiem – jedną z nielicznych zabawek, jakie
miała.
nie mógł przeboleć jej śmierci, za którą obwiniał małą. Nie krył się z tym ani
przed sobą, ani przed dzieckiem, zaś sarkanie sąsiadek go nie obchodziło. Lila
nie chodziła głodna, brudna czy obdarta – i to wystarczyło. Większość
dzieciaków we wsi była gorzej traktowana, a siniaki po ciężkiej ręce ojca czy
matki nosiły nie tylko na ramionach…Nie przyszło mu do głowy, że może i mali
sąsiedzi biegali samopas całymi dniami, ale w domu ktoś ich jednak kochał. Jego
córka, odrzucona przez rówieśników przez jąkanie, nie miała nikogo takiego.
nieograniczona wyobraźnia. To właśnie wyimaginowani przyjaciele ratowali
dziecko przed dotkliwą samotnością.
promieniach las, dyskutowała zawzięcie z niedawno wymyśloną Logopedą. To imię
usłyszała kiedyś od macochy, która namawiała męża, by poszedł z dziewczynką do
specjalisty. Lila, pełna nadziei, potakiwała słowom pani Marii, ukryta za
drzwiami, ale wizyta u tajemniczej nieznajomej nie doszła do skutku. Ojciec coś
tam odmruknął, zbył kobietę gniewnym: – Może później, po sianokosach. – I
zapomniał o sprawie. A Lila jak się jąkała, tak jąkała. Za to zyskała
niewidoczną przyjaciółkę o egzotycznym imieniu.
raźnym krokiem przez las – tak do mnie Elżunia krzyczała. To jej do-o-m, jej
ma-ama i nawet mój tatuś jest je-ej! A potem po-owiedziła, że jeśli sobie nie
pójdę, to ona uto-opi mojego Miśka w stu-udni. Co więc miałam zrobić? –
Przycisnęła do piersi pluszaka, wyliniałego, przybrudzonego pieska, który był z
Lilą od urodzenia, przytuliła do z całych sił. – Nie da-am utopić Mi-i-i-i… –
dziewczynka przełknęła głośno niesforną samogłoskę. – T-to koniec! – wykrzyknąwszy
te słowa stanęła nagle. W zaroślach rosnących wzdłuż drogi rozległ się bowiem
tajemniczy szelest.
i złymi ludźmi. Zamiast więc rzucić się teraz do ucieczki, stała z wyciągniętą
szyją, próbując wypatrzeć coś w zielonym gąszczu.
Wieeelki – dla sześcioletniego dziecka wszystko było przecież takie wieeelkie –
brązowy koń. Podszedł do znieruchomiałej z wrażenia dziewczynki, pochylił nad
nią łeb i dmuchnął w jasne włoski, aż małej grzywka na czole podskoczyła.
po czym wyczekująco spojrzał na dziewczynkę.
po kieszeniach czegoś, co mogłoby zatrzymać nowego przyjaciela.
oczach. Podeszła do niego z krówką w wyciągniętej rączce. Powąchał, wziął
delikatnie cukierka, przełknął i nadal czekał, przestępując z nogi na nogę i
parskając cicho. Wreszcie zrobił parę kroków na przód. Lila za nim. I tak
ruszyli na wspólną wędrówkę, która skończyła się, nim dziecko zdążyło się
zmęczyć.
zwinięte na leśnym poszyciu, jęknęło cicho. Lila bez namysłu podbiegła do
skulonej istoty i aż wstrzymała oddech: chłopiec! Na mchu leżał, nieco od niej
starszy, czarnowłosy, utytłany w błocie chłopiec. Trzymał się za nogę, z której
spływała krew. Krew! Dziewczynka zrobiła wielkie oczy, ale nie rzekła ani
słowa, nie uciekła i nie zemdlała, za to szepnęła z zachwytem: – Wilkołak! – tak
cicho, by nie spłoszyć nieznajomego. Ale on nie był skory do ucieczki. Na
zranionej nodze nie mógł zrobić ani kroku.
smatrisz sja? I czego się gapisz? – w jego głosie zabrzmiała wrogość.
bliżej i przykucnęła przy chłopcu, przyglądająć się mu wielkimi oczami. Nie, to
nie wilkołak, to elf! Ranny elf na dodatek!
paluszkiem nogawki spodni. – Przynieść ci wody?
nie widziała, jak bardzo cierpi. Oczy miał jednak suche. Od chwili wypadku nie
uronił ani jednej łzy.
dziewczynka.
językach: po rosyjsku i po polsku, ale zrozumiał, że to głupie dziecko jest
jego jedyną szansą. Jeszcze długo nie zaczną go szukać, a gdy w końcu zaczną,
może być za późno. Tutaj nikt z drogi go nie zauważy.
– z całych sił starał się mówić spokojnie, by nie zrazić dziecka – masz tutaj
chusteczkę – podał dziewczynce brudny skrawek materiału – przywiąż ją do drzewa
przy drodze…
się.
nie zabyła…
Wyjdź na drogę, przywiąż do krzaka chusteczkę, a potem wróć do wsi i wezwij
pomoc. Przyprowadź tu moją ciotkę, Anastaziję.
z którą miała ruszyć do wsi, tajemnicze słowa, które wypowiadał chłopiec i ich
melodyjny dźwięk.
być? – zapytała rzeczowo, wstając i otrzepując sukienkę.
– Chłopiec opadł na mech, zamykając oczy.
sięgając do kieszeni. – To dla ciebie – podała mu wymiętoszoną krówkę. – Lek na
całe zło, jak mówi ciocia Marysia. – Ponieważ nie otworzył oczu i nie wyciągnął
ręki, położyła słodycz obok niego.
Tylko się pospiesz.
potykając się co chwila. Musi uratować tego elfa! Objerzała się jeszcze, czy
aby na pewno nie zniknął, ale nie – leżał tak, jak go zostawiła, a koń stał
pochylony nad nieruchomą sylwetką.
chłopca, ani zwierzęcia. Już miała ruszać w stronę wsi, gdy przypomniała sobie
o chusteczce. Niezgrabnie przywiązała ją do gałęzi krzaka i…
stojąc w ciemnej sieni. Po chwili usłyszała człapanie i opryskliwy głos:
ranny, m-może już nie-e-e żyje! Trzeba zaba-a-andażować mu n-n-nogę! – Im
bardziej starała się mówić jasno i przekonująco, tym jąkanie stawało się
uciążliwsze.
podciągając opadające z wielkiego brzucha spodnie. – Jaki chłopiec?
amen. Umilkła więc nieszczęśliwa.
w samotności popołudniowe piwo, ale mała, o dziwo!, nie dała się zbyć.
Przytrzymała zamykające się drzwi i wsunęła głowę do środka.
cholewki do pięknej sąsiadki, która mieszkała z półdzikim ruskim chłopakiem na
skraju wsi. Miał teraz sposobność ją odwiedzić. Chwycił beret, naciągnął na
łysiejącą czaszkę i ruszył do wyjścia, nie oglądając się na drepczącą za nim
dziewczynkę.
ganku.
zamiecionym podwórku. Z obory dobiegł go kobiecy głos i w drzwiach pojawiła się
smukła, czarnowłowa kobieta, niosąc wiadro parującego mleka z południowego
udoju.
– Co tam, Tadeusz?
stawiając wiadro na schodkach ganku. Mężczyzan ani się schylił, by pomóc
dźwignąć ciężar. Stał w drzwiach, międląc źdźbło trawy. Przysłuchująca się temu
Lila wyczuła, że między tym dwojgiem nie ma sympatii, wprost przeciwnie.
Postanowiła więc działać, nim zaczną się krzyki, jak czasem u niej w domu.
złagodniała. Patrzyła na małe, zaniedbane dziecko, usiłujące coś wykrztusić i
serce się jej ściskało z litości. Była jedną z nielicznych sąsiadek, które Lila
cokolwiek obchodziła.
przerywając dziewczynce zniecierpliwiony.
Obejrzała się na łąkę, na której powinien paść się koń i pokręciła głową.
Pewnie znów gdzieś urwisa poniosło.
– Wy-y-ygląda na to, że umie-e-era.
każdy, kto miał choć odrobinę miłości w sercu by się zaniepokoił. A ona kochała
przybranego syna.
naprzeciw dziewczynki.
a gdy ta ujęła ją, zdumiona, rzekła z uśmiechem:
wściekłość, że znów nic z umizgów nie wyszło, a ta upośledzona smarkula
Borowego zwróciła na siebie całą uwagę pięknej Anastazji.
musiał bowiem dźwigać mdlejącego co chwila chłopaka, a Anastazja jak nie była
nim, sołtysem, zainteresowana, tak nie była. I to nie jemu dziękowała, gdy
chłopak znalazł się bezpiecznie w swoim łóżku, a pogotowie było w drodze, a tej
małej właśnie…
przenosząc niespokojne spojrzenie z dorosłych na chłopca. Leżał biedak niemal
tak biały na buzi, jak poduszki wokół, z zamkniętymi oczami, oddychając szybko
i płytko. Gdy gospodyni wyszła odprowadzić sołtysa na ganek, Lila podeszła na
palcach do łóżka, oparła łokcie o materac i przyglądała się chwilę ocalonemu.
Otworzył oczy tak nagle i wbił w błękitne oczy dziewczynki spojrzenie tak
ostre, aż drgnęła przestraszona.
było najważniejsze.
wystarczał.
choć tym razem w czarnych oczach chłopca błysnęła odrobina ciepła. Lila
przytaknęła radośnie. – Nie mów nikomu o tym
koniu! – zażądał. – Nie kradłem go, chciałem tylko pojeździć!
ściągniętą bólem twarz chłopca rozjaśnił uśmiech.
malieńkaja… Ja będę twój drug, przyjaciel,
do końca życia. Przysięgam.
przyrzeczenia, Aleks. Tamtego dnia, najszczęśliwszego, jaki pamiętam z dzieciństwa,
skończyła się moja samotność. Na krótko, zaledwie na parę miesięcy, ale potem
już nic nie było takie samo jak sprzed twojego pojawienia się…
Ciekawy temat zadała Czytelniczka Bujaczek – otóż ma przed sobą lekturę „Zmyślonej” (coś rzadko wspominam o tej książce, nie wiem dlaczego), poradziłam jej więc, by miała pod ręką pudełko chusteczek.
Wiem, że lubicie śmiać się i płakać – na zmianę – przy czytaniu książek (bądź co bądź same się na ten temat wypowiedziałyście w którejś ankiecie), wiem, że moje książki i śmiech, i łzy Wam zapewniają, ale teraz pytanie: która z nich jest według Was najbardziej emocjonująca?
Ja najbardziej spłakałam się nad „Zmyśloną” (rozmowa Patryk-Łukasz), „Grą o Ferrin” (zakończenie) i „Sklepikiem z Niespodzianką. Adelą” (tej ostatniej jeszcze w łapkach nie miałyście, ale niedługo wrzucę jakiś fragmencik, tak ku pokrzepieniu serc). Wiem, że to dziwne, jak autorka płacze nad własną książką, ale ja zawsze bardzo się utożsamiam z moimi bohaterami i przeżywam ich przygody jak swoje własne. Najbardziej ubawiłam się pisząc „Poczekajkę”. Zaraz potem „Lato w Jagódce” (ten książę ze zdechłym ptakiem…).
A Wy, moje Kochane?
Nad jakimi książkami innych autorów śmiałyście się do łez, a czytając które zużyłyście paczkę chusteczek?
PS. Ten artykuł okraszam okładką „Zmyślonej” w starym dobrym zielonym wydaniu. Właściwie co wydawca chce od tych okładek…?!
Od Rosji. Bo od czegoś trzeba zacząć. Jakiś czas temu przyszło mi do głowy, żeby zrobić tłumaczenie jednej z moich książek na jęz. rosyjski (nie całej, bo na całą mnie nie stać, ale sporego fragmentu) wydrukować miniksiążeczki i – tak jak zrobiłam z moją pierworodną, Poczekajką – rozesłać je po rosyjskich wydawcach. Dlaczego nie na jęz. angielski? – pytali przyjaciele i rodzina – Bo jestem realistką. Ameryki Poziomką nie podbiję, ale Rosję? Czemu nie. Jak już coś postanowię, po prostu zaczynam działać. Znalazłam dobrą tłumaczkę i… oto po kilku miesiącach przygotowań „God w Romaszkie” (czyli „Rok w Rumianku”, bo poziomka kiepsko po rosyjsku brzmi) w przyszłym tygodniu powędruje za granicę. Pod pseudonimem Kate Woods, z przyczyn niektórym z Was znanych (ale mnie to cieszy :D). Mam nadzieję, że będziecie za „Rumianka” trzymać kciuki!
I jeszcze dla Was niespodzianka: do rozlosowania będzie pięć wyjątkowych oraz unikalnych miniksiążeczek „Roku w Rumianku” 🙂 oczywiście z dedykacją. Co trzeba zrobić, by książeczkę zdobyć? W jednym zdaniu napisać, dlaczego lubicie moje książki. Ot co. Na zachętę zdjęcie okładki. 🙂
I fragment tłumaczenia:
была мечта. Большая Мечта. Маленький белый домик, окруженный вековыми соснами,
по стенам которого вьётся дикий виноград. Эта мечта была со мной, когда я
ютилась в одной комнате со сводными братьями и сестрами. Когда моей жизнью
стало шумное переполненное общежитие. Была со мной, когда я делила жизнь с тем,
с кем не следовало. И, наконец, в однокомнатной коммунальной хрущёвке, где я медленно
умирала, как дикая птица в тесной клетке.
шумят сосны и поют птицы. Забыла, как солнце смотрится в оконца, а ветер
перебирает лепестки цветков.
случаю тридцать второго дня рождения желаю тебе того же, что и год назад, два года
назад, пять лет назад и тридцать пять лет тоже, хотя тогда тебя ещё и в планах
не было, но я знаю, что душа твоя уже по нему тосковала. Вот, это и есть мое
пожелание: имей его, наконец, потому что больше ты так не выдержишь.
подняла фужер шампанского.
белый пушистый домик, Эвик, — шепнула она своему отражению в оконном стекле и
хотела отпить глоточек, но к горлу вдруг подступил комок. — О господи, ну ты совсем
уже! — отерла глаза гневным движением.
лет тосковала она по своему месту на земле. В поисках взлелеянной в мечтах хатки
изъездила Польшу от моря до гор, не говоря уже о том, что это были времена,
когда ей еле хватало на автобусный билет, да и господин К. не был в восторге от
этих поездок. Эва должна была верить, что маленький белый дом где-то её ждет,
что она его отыщет. Перестать верить означало примириться с безрадостной жизнью
и сдаться. А это означало … ну все что угодно, только не хэппи-энд.
раз, как только на интернете промелькнул кусок белой стены, она садилась в рейсовый
автобус и тряслась по бездорожью, в погоне за мечтой. Где только она не была …
Видела места красивые и безобразные: чудесную лилипутскую хатку на краю
пихтовой пущи, над дверями которой была видна надпись „А.Д. 1878”, а за
стеной возвышался столб линии электропередач, так, как будто линия
электропередач не могла проходить на сто метров дальше; разваливающуюся обитель
над прудом с лебедями, где царила такая тишина, что было слышно биение собственного
сердца и пение подвыпившего соседа; избушку прямо из сказки о бабе Яге, крытую
соломой, над речкой, которая летом превращалась в дренажную канаву, источавшую далеко
не фиалковый запах… Столько поездок в неизвестность и постоянные разочарования.
Не то! Опять не то! Слишком близко, слишком далеко, слишком мало, слишком много…
нормального человека таких дилемм нет: он живет там, где жизнь заставила, но Эва
хотела жить так, как мечтала. Заставляли её уже достаточно.
назад она прекратила поиски, считая, что для такой бедолаги, как она, завоевание
однокомнатной коммунальной хрущёвки в неплохом районе Варшавы – это мировое
достижение. По крайней мере, у неё есть свой почти собственный кусок пола. Может,
если стены покрасить в белый цвет, украсить вечно серые от уличной пыли окна
кисейной занавесочкой с оборкой, над кроватью приклеить фотообои с лесным
водопадом и … Давай, давай, Эвик, обманывай сама себя. Пока вьешь гнездышко на
этих двадцати пяти метрах, не грустишь.
второй бокал. Тоже за свой дом, напевая известную песенку:
„Как сахар белый, совсем не сладкий, пушистый чистый хрустящий дом…”,
снег, ну совсем уже! – рассмеялась от души. Мир порозовел, хотя за окном царила
кромешная тьма, неизвестно почему во всем районе отключили свет.
Sprostowanie tytułu: samo się nie pisze.
Obiecałam, że powiem wszystko o mojej tajemniczej pracy w łochowskim Pałacu oraz o „Zabajce”. Wszystko to też za dużo powiedziane, bo musiałabym streścić książkę i przenieść pałac na stronę blogową, ale…
Wiecie, że mam wiecznie trwający remont i chwilami już nie mogę. Nie przeszkadza mi łomot oraz piłowanie kafelków (nie no, w ogóle!), ale ten ostry drobny pył doprowadza mnie do szału. O pisaniu książek (na które mam przecież terminy – jeden się przesunie, przesunie się reszta, a Wy nie dostaniecie oczekiwanych premier w obiecanym dniu, tygodniu, miesiącu) mogłam zapomnieć. Ale że ja się tak łatwo nie poddaję (w ogóle się nie poddaję) zaczęłam szukać miłego miejsca, gdzie mogłabym siąść i snuć swoje opowieści. Napisałam więc maila do Pałacu w Łochowie (bo jak sięgać to na najwyższą półkę) i… następnego dnia dostałam przemiłą odpowiedź: mogę się „wprowadzać”, apartament do wyboru.
Prawdę mówiąc liczyłam co najwyżej na kącik w kuchni, czy kotłowni, natomiast dostałam… do wyboru, do koloru (i to dosłownie, bo apartamenty różnią się wystrojem wnętrza). Ten który sobie wybrałam (a trudno było podjąć decyzję, bo wszystkie były piękne, a niektóre oszałamiające) mieści się na poddaszu, ma piękne okienka, a jedno tuż nad biurkiem. Składa się z saloniku, sypialni i wytwornej łazienki. Codziennie jadę więc do Pałacu, potem do „mojego” pokoju, a tam już czeka herbata i domowe ciasta, bo jestem rozpieszczana. I jak tu nie wierzyć w ludzką dobroć? Owszem, płacę pewną kwotę za użyczenie tego pokoju, ale w porównaniu z ceną noclegu w tymże jest to kwota symboliczna.
Pisze mi się świetnie. Po prostu siadał za biurkiem i… opowieść sam się snuje, tylko ją na kartki wirtualne przenosić. Gdy się zmęczę, idę przewietrzyć mózg do parku, czy nad stawy, albo łażę po pałacu, podziwiając salę balową… Jeszcze jedno, co mnie zdumiewa: bardzo mili, uśmiechnięci ludzie z zespołu pałacowego. Kurczę, ci z Fuerteventury powinni się od nich uczyć, co znaczy gościnność i dbałość o renomę.
Jeśli chodzi o „Zabajkę” – rzeczywiście, któraś z Was zgadła. Czasem jeżdżę palcem po samochodowej mapie Polski i trafiam na miejscowości wprost stworzone do napisania o nich książki. Zabajka spodobała mi się od razu, ale odłożyłam ją do odpowiedniej szufladki w pamięci. Gdy jednak Wydawca zapytał, czy mam pomysł na nową powieść, od razu przyszła mi do głowy ta wieś wraz z zarysem fabuły. Oto ona: pewnego dnia w Zabajce, maleńkiej wiosce zagubionej wśród lasów pogórza zjawia się nieznajoma dziewczyna. Nikt nie wie skąd, nikt nie wie w jakim celu. Ot, jednego dnia jej nie było, następnego wychodzi rankiem na schodki opuszczonej chaty i przeciąga się rozkosznie. Co najdziwniejsze ona sama nie wie skąd tu trafiła i po co. I ja też tego jeszcze nie wiem. Ale się dowiem. Wy też się dowiecie latem 2013r. Okej?
Ta ankieta obok, w której domagacie się jednego artykułu dziennie, i to bardziej stanowczo, niż na przykład nowych ankiet, motywuje mnie do pracy nad sobą i nad blogiem. Oto nowy artykuł, trochę poważniejszy, niż dotychczasowe.
Powiedzcie mi, Kochane, dlaczego człowiek sam sobie jest największym wrogiem? Chyba nikt mnie tak swego czasu nie dołował, niż ja sama. Nic mi się w sobie nie podobało: ani oczy, ani włosy, ani usta, ani nos, ani nogi, ani piersi (po prawdzie to piersi nie miałam, więc co mi się miało niby podobać?), dosłownie nic. A, kurde, nieco daleko mi do Quasimodo!
Nie lubiłam siebie za charakter (choć powinnam docenić, że w ogóle jakiś mam), nie lubiłam za porażki, nie ceniłam zwycięstw, zawsze byłam nie taka, jak powinnam być.
Też tak macie, czy miałyście?
Pewnego dnia – opisuję to w „Sekretniku” – dostałam na warsztatach psychologicznych, czy innej terapii, zadanie: stanąć przed lustrem i powiedzieć, co mi się w sobie podoba. Luuuudzie… to było najgorsze pięć minut w moim życiu. Zwijałam się przed tym lustrem, gotowa prać swoje odbicie po twarzy. Bogu duch winne odbicie, jeśli ktoś mnie spyta. I gdy już się pozwijałam… wkurzyłam się na siebie.
Wróciłam do domu, usiadłam sama ze sobą przed lustrem i pogadałyśmy tak od serca. Że wcale nie jesteśmy takie złe, że bywamy – jeśli nam się chce – całkiem niebrzydkie, że przecież mamy cudownego synka, że jesteśmy dobrymi lekarzami, które kochają swoich pacjentów, że piszemy powieści, co z tego, że do szuflady, że niedługo – kiedyś, ale na pewno! – będziemy mieć własny domek, najwłaśniejszy i że ogólnie rzecz biorąc, jesteśmy okej. Ja i moje odbicie (nie to, że zaczęłam na „wy” do siebie mówić).
Od tamtej pory zaczęłam traktować siebie jak przyjaciółkę, nie jak wroga. Polubiłam się (trochę), zaczęłam się do siebie uśmiechać i powtarzać tej po drugiej stronie lustra: Jesteś, Kasiu, okej.
I ja Was proszę i zaklinam: polubcie się. Nie na fejzboku, ale tu, w realnym życiu. Stańcie się swoimi przyjaciółkami i zamiast się krytykować i dołować, chwalcie, dopieszczajcie dobrym słowem. Życie jest pełnie zawistników i nienawistników, którzy chętnie Was zglebią, obsmarują na forum, dobiją „dobrym słowem”, gdy i tak jesteście w dołku, ukradną Wam dobry humor, zostawiając w zamian poczucie winy, czy depresję.
Dlaczego dla przyjaciół jesteśmy łagodniejsi, niż dla siebie? Ja swojej przyjaciółce nigdy nie powiedziałabym tak okrutnych słów, jakie wyrzucałam sobie! Nigdy bym jej tak nie raniła! Dlaczego robiłam to własnej osobie?
Owszem, mam niejeden grzeszek na sumieniu, nie jestem Matką Teresą, ale… nie jestem też złym człowiekiem. Nikogo nie zabiłam, nad nikim się nie znęcałam, nie ranię celowo, z czystego sadyzmu, staram się postępować według Dziesięciu Przykazań nie dlatego, że jestem katoliczką, a dlatego, że się z nimi zgadzam. Pragnę żyć pięknie, odważnie i honorowo. I ta po drugiej stronie ma mi w tym pomóc, a nie przeszkadzać. To właśnie zrozumiałam pewnego dnia. I – choć sporo pracy nad sobą mnie to kosztowało – polubiłam siebie.
I Was zaklinam: zróbcie to samo! Zostańcie swoimi przyjaciółkami! Mówcie sobie dobre słowa na powitanie i na dobranoc. Nagradzajcie się za sukcesy, wybaczajcie porażki, miejcie dla siebie trochę litości, spełniajcie również swoje marzenia. Ja nagradzam siebie za każdą napisaną książkę, za wejście na „listy przebojów”, za trudne, ale udane spotkanie z wydawcą – dobry jest każdy pretekst, by być dla siebie dobrą. Niech to będzie bilet do kina (kiedy ostatnio byłam? a tak lubię…), czy buszowanie empiku, albo ładna nowa pościel – wszystko jedno, byle sprawiło przyjemność. Pamiętajcie, że szczęśliwa matka, to szczęśliwe dziecko/mąż/teściowa. Bądźcie zdrowymi egoistkami: dajcie sobie prawo do odpoczynku, do łez – nie gardźcie sobą za chwile słabości, pozwólcie sobie na samotność, gdy jest Wam potrzebna. Mówcie głośno i wyraźnie, gdy coś się Wam nie podoba, ale… w tym wszystkim nie rańcie innych. Bo nie zbuduje się szczęścia na czyjejś krzywdzie.
Więc: kochaj i rób co chcesz, ale nie za cenę czyichś łez.
Howgh!