„Gwiazdka z nieba” – początek

Przez Administrator
9 komentarzy

PROLOG
Betlejemka
– piękna stara chata, stojąca na rozległej polanie w samym sercu gór – w ten
wigilijny wieczór była cicha i pusta. Tego właśnie potrzebował: ciszy. Pustkę
przyniósł ze sobą w sercu…
Kilka
minut wcześniej skończył czytać list, który wstrząsnął nim do głębi i
roztrzaskał jego mały, w miarę uporządkowany wszechświat.
Narzucił
na ramiona kurtkę i ruszył do drzwi schroniska, w którym dziewczęta szykowały
wigilijną kolację.
– Wychodzisz?
– Jedna z nich, pszenicznowłosa piękność, która przez cały dzień zerkała na
niego spod firany długich rzęs, odezwała się w momencie, gdy otwierał
drzwi.  – Masz dyżur?
Pokręcił
głową. Dyżur jako ratownik TOPR zaczynał jutro z rana.
– Chcę
pobyć sam ze sobą.
– Coś
się stało? – zaniepokoiła się.
Ponownie
zaprzeczył. Próbował uśmiechnąć się uspokajająco.
– Czasem
tak mam: potrzebuję samotności.
Skinęła
ze zrozumieniem głową. Ludzie gór są inni niż reszta świata, ale…
– Wrócisz
na Wigilię? W ten jeden jedyny wieczór nikt nie powinien być sam…
– Nie
wiem, kiedy wrócę. – Raz jeszcze posłał jej przepraszający uśmiech i dodał: –
Nie czekajcie na mnie z wieczerzą.
Kiwnęła
głową i już miała wrócić do koleżanek, gdy… zarzuciła mu ręce na szyję,
ucałowała w szorstki policzek, wyszeptała: „Wszystkiego najlepszego, bądź
szczęśliwy”, i już jej nie było.
Ten
miły gest powinien rozkruszyć lód w jego sercu, a przynajmniej go stopić, ale
list, który miął w dłoni wbitej w kieszeń, mroził je na powrót.
Wyszedł
w mroźny wigilijny wieczór…
Do
Betlejemki miał niedaleko. Widział stąd jasno oświetlone okna schroniska.
Chwilę patrzył w nie, czując smutek i tęsknotę za życiem, które nigdy nie
będzie już takie samo, po czym wszedł do środka.
Wciągnął
do płuc miły, znajomy, zapach drewna. Włączył światło, bo zmierzch zapadał
szybciej, niż można się było spodziewać. Znad szczytów gór wiatr pędził ciemne
chmury.
W
momencie, w którym zdejmował kurtkę i podchodził do kominka, by w nim rozpalić,
pierwszy podmuch zamieci załomotał w okna.
„Dobrze,
że to Wigilia” – pomyślał. „Szlaki są zamknięte. Góry nie odbiorą dziś daniny z
życia”.

Zagotował
wodę. Bez pośpiechu zalał herbatę wrzątkiem. Usiadł przy stole, z kubkiem w
dłoniach i zapatrzył się w okno. Zamieć przybierała na sile, dokładnie tak jak
burza uczuć w jego sercu.
List,
który wyjął z kieszeni i rzucił na stół, przyciągał spojrzenie. Domagał się
ponownego przeczytania. Ale jeszcze nie teraz, nie w tej cichej godzinie.
Jeszcze można było udawać, że wszystko jest tak, jak było, zanim wyruszył w
góry…
Jak
długo siedział zatopiony we wspomnienia? Nie wiedział. Nie patrzył na zegar. W
kominku płomienie skakały po bierwionach. Za oknem trwała zamieć, tutaj słychać
było tylko trzask ognia. On zastygł z czołem wspartym na splecionych dłoniach,
ni to w modlitwie, ni w zamyśleniu.
Wreszcie
uniósł głowę. „Weź się w garść!” – nakazał sobie i spojrzał w okno. Może wrócić
do schroniska? Dziewczyny na pewno czekają z wieczerzą, mimo że… zamarł nagle,
wzrok mu się wyostrzył jak u jastrzębia. Za oknem… Zbliżył twarz do szyby. I
poderwał się nagle.
– Cholera
– rzucił, chwytając kurtkę.
W
biegu nałożył ją, zapiął suwak i już szarpał się z drzwiami, w które wściekle
łomotała śnieżyca. Nikłe światełko, które wypatrzył przed chwilą, zgasło. Mogło
to być złudzenie – na pewno było! Nie widział w tej chwili własnej dłoni, tak
gęsty sypał śnieg! – ale też ktoś mógł potrzebować pomocy. A on był
ratownikiem! Bez namysłu ruszył w tamtym kierunku. Światło zamigotało ponownie.
Tak! Jednak ktoś przedziera się przez zamieć! Przyspieszył, chociaż marsz przez
śniegowe zaspy, z wichrem siekącym po twarzy, wdzierającym się pod kaptur i
kołnierz, doprawdy nie był łatwy. Ale góry nie są łatwe. Za to je właśnie
kochał: za ich majestat, niedostępność, surowość. On był młody, śmiały i
ambitny, kochał zdobywać szczyty. Tatry zaś lubiły takich jak on. Lubiły ich
wabić. I łamać.
Dopadł
skulonego kształtu. Szarpnięciem poderwał w górę. Chłopak, młody, najwyżej
osiemnastoletni… Oczami wybałuszonymi z przerażenia, półprzytomnymi z szoku
wpatrywał się w twarz ratownika.
– Możesz
iść?! – krzyknął do niego. – Chata jest blisko, dasz radę?!
Tamten
przytaknął. Chwycił go jedną ręką wpół, drugą zarzucił sobie na ramiona i
ruszyli, krok za krokiem, torując sobie drogę przez sypki, głęboki śnieg.
– Dzi…dzi…
– próbował wykrztusić uratowany wędrowiec, ale on przerwał mu sucho:
– Podziękujesz
później. Pij. – Wetknął mu w drżące dłonie kubek z gorącą herbatą.
– Dziewczyna!
– wyrzucił chłopak. – Tam, na szlaku została dziewczyna!
Zmartwiał
po raz drugi. W Wigilię?! W taką zamieć?! Ktoś jeszcze w górach?! Poszalały te
dzieciaki?!
– Czekaj
tutaj – rzucił do chłopaka. – Dorzucaj polan do kominka. Wrócę z nią.
„Albo
nie wrócę” – dodał w myślach, zapinając kurtkę szczelniej, nasuwając kaptur na
głowę ciaśniej, podwijając kołnierz wyżej, by zasłonił twarz.
Zanim
wyszedł w ciemną, mroźną, smaganą wichrem i śniegiem noc, wezwał pomoc. Może
jej potrzebować.
Ostre
igły lodu, bo to nie był już śnieg, a marznąca mżawka, siekły go po twarzy. Nie
widział dalej niż na wyciągnięcie ręki. Światła Betlejemki zgasły niemal
natychmiast. Jak odnajdzie zaginioną dziewczynę? Nie miał pojęcia. Wiedział
tylko, że nie może odejść zbyt daleko od chaty, bo sam się pogubi. Szlak był
oznaczony – owszem – starymi tyczkami maźniętymi łuszczącą się farbą. Może w
słoneczny dzień byłby widoczny, ale nie teraz. Musiał zdać się na samego
siebie, na instynkt człowieka gór.
Brnął
przez zamieć, jakimś cudem trafiając na kolejne oznaczenia. Może przy którymś z
nich kuli się zagubiona dziewczyna? Może na nią trafi?
Po
długich dwóch kwadransach, cały czas na szlaku, mignęło mu w ciemnościach nikłe
światełko. I czerwona kurtka, która zalśniła dwoma odblaskami w strumieniu jego
latarki. Przyspieszył, chociaż marsz przez zapadający się pod nogami śnieg był
mordęgą. Dopadł skulonego kształtu. Dziewczyna podniosła na niego półprzytomne
oczy. Sine usta ułożyły się w jakiś wyraz, ale nie zdołała powiedzieć nic.
On
też bez słowa, bo przez wycie wiatru i tak nie słyszeliby siebie nawzajem,
postawił ją na nogi. W tym momencie poleciała bezwładnie w śnieg. Zemdlała.
Pochwycił ją na ręce. Nie miał wyboru, musiał zanieść dziewczynę do chaty.
Brnął
przez śnieg i zawieję, niosąc na rękach gasnące życie. Musiał zdążyć. Musiał donieść
dziewczynę tam, gdzie będzie bezpieczna, zanim płomień, który tlił się w niej
ostatkiem sił, zgaśnie całkiem. Z trudem stawiając kolejne kroki, dotarł do
skalnego załomu. Tu mógł złapać oddech. Tu wicher nie wwiercał się w mózg,
zamieć nie miotała w twarz miriadów igieł.
Złożył
dziewczynę na śniegu, objął ją mocno, przytulił do piersi, pragnąc oddać jej
trochę swojego ciepła. Uniosła powieki, spojrzała mu w oczy, znów próbując coś
powiedzieć.
– Będzie
dobrze, wytrzymaj – w jego głosie zabrzmiała prośba, tak, ale i nakaz. – Musisz
się trzymać. Jestem przy tobie.
Kiwnęła
głową. Powieki opadły. Dotknęła policzkiem jego policzka.
„Mógłbym
tak zostać” – przemknęło mu przez coraz bardziej zmęczony umysł. „Z nieznajomą
dziewczyną w ramionach…”
Poderwał
głowę, potarł twarz dłonią. O mało co by nie zasnął! A to znaczyło śmierć i dla
niego, i dla niej.
– Chodź,
musimy iść dalej. – Potrząsnął nią. Głowa opadła jej bezwładnie. W panice
poklepał ją po policzku. – Nie możesz umrzeć! Otwórz oczy, słyszysz?!
Uniosła
powieki może na milimetr. Odetchnął z ulgą. Żyła. Jego wysiłek nie szedł na
marne. Podniósł się i ruszył dalej, krok po kroku, coraz bardziej przygniatany
ciężarem dziewczyny. Nawet przez sekundę nie pomyślał, że może ją zostawić,
ratować samego siebie…
Światła
w oknach chaty przywitał jak najpiękniejszy bożonarodzeniowy prezent. Jakby
dostał od losu drugie życie. Chłopak, który doszedł już widać do siebie,
otworzył drzwi w momencie, gdy przed nimi stanął. Chwycił dziewczynę z jego
mdlejących rąk. Poniósł do środka.
Mógł
odpocząć. Mógł opaść na krzesło, oprzeć głowę na ramionach i…
Zamknął
oczy tylko na chwilę.
– Proszę
pana, panie ratowniku! – głos chłopaka wyrwał go ze stanu półomdlenia. – Ona
mówi, że tam jest ktoś jeszcze! Jej chłopak został na szlaku!
Zacisnął
powieki. To nie może być prawda… nie dziś, na miłość boską, nie teraz…
Wstał
i ledwo poruszając nogami, podszedł do łóżka, gdzie nakryta kołdrą i kocem
leżała blada jak śmierć, wstrząsana dreszczami dziewczyna.
– Proszę…
proszę… on tam został… mój chłopak… – zaszeptała, widząc pochylającą się ku
niej twarz ratownika. – Musisz po niego wrócić… musisz go uratować… – Chwyciła
go za rękę. Jej oczy, lśniące w blasku ognia, a może od łez, błagały bez słów.
„Musisz
go uratować…”
Bez
słowa, tak jak poprzednio, zawrócił do drzwi. Chłopak, blady z przestrachu,
podał mu kubek herbaty. Parząc sobie usta, wypił ją niemal jednym haustem i
czując przypływ sił, zapiął suwak kurtki, wysoko, naciągnął kaptur na mokre
włosy, raz jeszcze połączył się z bazą, zarzucił na ramiona plecak, dokładnie
dopinając jego sprzączki  i wyszedł, po
raz trzeci, wprost w lodowate objęcia wichru.
Znów
szedł niemal na oślep, wypatrując oznaczeń szlaku. Krok za krokiem. Tylko
żelazna siła woli i to, do czego został powołany: nieść pomoc zagrożonym
istnieniom, zmuszały go do stawiania kolejnych.
Minął
skalny załom, gdzie odpoczywał z dziewczyną, i szedł dalej. Minął miejsce,
gdzie prawdopodobnie ją znalazł, i szedł dalej. Jeszcze kwadrans i będzie
musiał zawrócić…
W
tym momencie, gdy dotarło doń, że trzeba będzie się poddać, parę metrów przed
sobą ujrzał skulony pod skalnym nawisem, ludzki kształt. Poruszył się.
Wyprostował.

Hej! Tu jestem! – Zaginiony pomachał do niego ręką.
Odetchnął.
Z chłopakiem nie było źle. Jeszcze tylko zabrać go ze sobą do Betlejemki i…
I
wtedy dobiegło go urywane wołanie.
– Ratunku!
Rat…
Zatrzymał
się w pół kroku. Zwrócił twarz w tamtym kierunku, nasłuchując.
Naprawdę
ktoś krzyczy czy to wycie wiatru?
– Pomocy!
Ratunku! – dobiegło ponownie.
Bez
namysłu skręcił w stronę wołania. Dał krok, drugi, trzeci i nagle… poczuł, jak
śnieg usuwa mu się spod nóg.
Czy
los – w tę noc, w Wigilię Bożego Narodzenia – może karać za dobre uczynki, za
odruch serca?
Może.
Młody
mężczyzna krzyknął. I runął w przepaść.
ROZDZIAŁ
I
Niektórzy
ludzie, choćby mieli wszystko, nigdy nie będą szczęśliwi. Inni nie mają nic, a potrafią
cieszyć się życiem. Nataniel Domoradzki należał do tych drugich.
Właśnie
stracił dom: piękne, chociaż niewielkie mieszkanie w starej, zdobionej stiukami
kamienicy, gdzie babcia Nataniela mieszkała od czasów powojennych, jego mama tu
się urodziła, a on sam spędził w owych trzech słonecznych pokojach wspaniałe,
wypełnione przygodami dzieciństwo. Dziś musiał pożegnać się z domem rodzinnym,
do którego jednak po śmierci mamy stracił serce.
Spakowanie
ciuchów, sprzętu i pamiątek zajęło mu zaledwie godzinę. Domoradzcy nigdy nie
byli bogaci, nie dorobili się precjozów ani cennych antyków. Skromny majątek
odziedziczony po babci pochłonęła rehabilitacja Nataniela, bo Anna, jego mama,
ze wszystkich sił walczyła o zdrowie syna. Dzisiaj oprócz kilku kartonów zapakowanych
do wysłużonego opla nie miał więc nic.
„Nie!”
– pomyślał, siadając za kierownicę. „Właśnie dostałem coś bezcennego: wolność!
Nic mnie w tym miejscu nie trzyma. Przede mną reszta życia i cały świat.
Wyświadczyłeś mi, gangsterze, przysługę!” – To padło pod adresem kamienicznika.
Było wiadome wszem wobec, jakimi metodami facet  pozbył się lokatorów z innych budynków.
Nataniel
po raz ostatni spojrzał w okna swego domu. Przez chwilę wydawało mu się, że w
jednym z nich stoi mama i posyła mu buziaka, jak co dzień, gdy szedł do szkoły.
Ale ulotne wrażenie rozwiało się jak sen. Mama nie żyła.
Nataniel
zatrzasnął drzwi samochodu. Przekręcił kluczyk w stacyjce.
– No,
opelku – klepnął kierownicę – nie zawiedź mnie. Musimy znaleźć jakieś przytulisko.
Dwie
i pół godziny później, nigdzie się nie spiesząc – nie miał przecież do czego –
minął Myszyniec, a zaraz potem granicę dwóch województw. Rozciągała się przed
nim Kraina Tysiąca Jezior.
Nataniel
zatrzymał się na leśnym parkingu, pustym i cichym w ten wiosenny, czwartkowy
dzień, niemal się zachłysnął powietrzem pachnącym żywicą, świeżo skoszoną trawą
i ciepłym deszczem. Mazury szeroko i gościnnie otwierały przed młodym mężczyzną
swe wierzeje. Nagle zrozumiał, że tak miało być. Zawsze pragnął tu przyjechać.
I zostać.
Posiedział
parę chwil na ławce zbitej z surowych bali. Z przymkniętymi oczami słuchał
szeptu wiatru, świergotu ptaków, szelestu liści… Byłby szczęśliwy, gdyby nie
smutek spowijający duszę  niczym gęsta
mgła.
Mama…
– Bardzo
za tobą tęsknię – wyszeptał, czując łzy pod powiekami. – Mogłaś żyć. Gdyby nie
ci bandyci, mogłaś żyć…
Potarł
oczy wierzchem dłoni, nie pozwalając łzom spłynąć po policzkach. Babcia Stasia zaraz
by go za nie obsobaczyła. „Musisz być twardy, a nie miętki!” – powiedziałaby
surowo. „Bóg się nad tobą zlituje, ludzie – nigdy”.
Ech,
babciu… Ani Bóg, ani ludzie…
Opuszczając
mieszkanie, poddając się po kilkumiesięcznej nierównej walce, czuł, że zawodzi
mamę. Zdradza sprawę, o którą walczyła. Czyż jednak miał wybór? Zamiast wyboru
dostał ultimatum. Ech… Poddał się. Nie walczył dłużej. Zdradził pamięć mamy.
Babci Stasi też. Chociaż to ta ostatnia, ciężko doświadczona przez los, która
podczas wojny straciła zdrowie, a po wojnie męża, powtarzała w zamyśleniu:
„Tylko ten, kto nie ma kogo kochać i do czego się przywiązywać, jest prawdziwie
wolny. Nie ma nic do stracenia, nikt mu nie może niczego odebrać oprócz życia,
a to dla jednych bardzo dużo, dla drugich mniej niż wypalenie papierosa”.
Mordercom
jej męża tyle właśnie zabrało wydanie wyroku i wykonanie go: zdążyli zapalić
papierosa, a potem zgasić go na stygnących zwłokach. Nataniel słuchał tej
opowieści, gdy dorósł do tego, by poznać prawdę, ze ściśniętym sercem i
niedowierzaniem. Jak to możliwe? Zabić człowieka, ot tak? Jak wypalić
papierosa? A przyszłość tego człowieka, marzenia, rodzina, którą nie zdążył się
nacieszyć – to również nic nie znaczyło?
Babcia
uśmiechała się tylko smutno i kręciła głową: „Wtedy to nic nie znaczyło”.
Jak
mało warte było dla bandytów ludzkie życie, Nataniel przekonał się kilka lat
później, po śmierci babci. Jego mama… Nie. Nie mógł myśleć teraz o mamie.
Wspomni ją później, gdy odnajdzie kąt, który będzie mógł nazwać swoim kątem.
Gdy znów będzie mógł spojrzeć w lustro, po tym jak ją zawiódł. Odzyska szacunek
do samego siebie.
Wstał.
Zawrócił do samochodu, czując nieznośny ciężar w sercu.
Słońce
powoli chyliło się ku zachodowi, ciepłe światło kładło coraz dłuższe cienie na
drodze, w którą Nataniel skręcił. Ból i samotność stały się tak dotkliwe, że
nie zawrócił na szosę, a podążył leśnym duktem, który zdawał się nie mieć
końca. Tego właśnie potrzebował w najczarniejszej godzinie swojego życia: drogi
donikąd.
A
jednak dokądś wiodła…
Wiła
się między drzewami, wznosiła lekko, by znów opadać. Naraz sosny ustąpiły
miejsca brzozom, pojaśniało i oto przed oczami Nataniela, oczami pełnymi łez, ukazały
się wzniesienie okolone wiekowymi świerkami, a potem dom stojący na jego
zboczu: poczerniała ze starości chata z bali, w stylu bacówki. Stała cicha,
zanurzona w promieniach zachodzącego słońca, samotna tak jak on, Nataniel.
Droga
biegła dalej, ale chłopak zatrzymał auto i wysiadł. Ból w sercu nieco zelżał.
Zastąpiło go znużenie, po prostu znużenie. Nataniel oddałby pół życia za kubek
gorącej herbaty – bo kwietniowe popołudnie, mimo iż słoneczne, nie
rozpieszczało ciepłem – i grubą pajdę chleba, smarowaną świeżutkim, pachnącym
masłem i posypaną cukrem. To był niezawodny sposób babci Stasi na wszystkie
smutki. Tym właśnie – kromką chleba z masłem i cukrem – traktowała ona rozpacz
Nataniela z powodu złej oceny w szkole, tak zapewne koiła smutki jego mamy, gdy
ta wracała z nieudanej randki. Chłopak uśmiechnął się lekko.
Podszedł
do drzwi starego domostwa. Zapukał, ale nikt nie odpowiedział. Nikt nie
zaprosił do środka zdrożonego wędrowca. Wewnątrz panowała głucha cisza. Chata
była opustoszała. Obejście, chociaż to za wielkie słowo na określenie
niewielkiej obórki, czy też chlewiku, i przytulonej do niej psiej budy,
również.
Nataniel
westchnął z głębi serca. Żegnaj, gorąca herbato. Żegnaj, cichy pokoiku z
łóżkiem o mosiężnych ramach, miękkim sienniku, poduszce z pierza i ciężkiej,
puchowej kołdrze, pod którą tylko się zwinąć i zasnąć ukołysanym szeptem
wiatru…
Obszedł
chatę, mimo wszystko szukając żywej duszy, i nagle aż wstrzymał oddech z
zachwytu. U stóp wzgórza, na którym stał stary dom, rozpościerało się lśniące w
blasku zachodzącego słońca jezioro. Jego gładka powierzchnia, bo też wieczór
był cichy i bezwietrzny, odbijała złocisty błękit nieba i zieleń drzew
rosnących dookoła. Tu, od strony chaty, jezioro było wąskie, ale ciągnęło się w
nieskończoność. Nie widział drugiego brzegu. To dzikie piękno, hojną ręką rzucone
mu do stóp przez Boga, mimo wszystko, mimo smutku moszczącego sobie miejsce w
sercu, wydobyło z piersi młodego mężczyzny pełne zachwytu westchnienie.
Wrócił
do samochodu, wyciągnął z plecaka blok rysunkowy, z którym nigdy się nie
rozstawał, przysiadł na kamiennym schodku i oto, zupełnie się zatraciwszy, usiłował
pochwycić i przenieść na kartę papieru czar tej chwili i tego miejsca.
Nie
miał pojęcia, ile czasu mu to zajęło. Mrok zaczął zagarniać i polanę, i dom,
gdy Nataniel w końcu postawił ostatnią kreskę. Uśmiechnął się, nieco pocieszony,
i…
– Piękne
– padło tak raptownie, że aż drgnął. – Chata na końcu świata jak żywa.
Poderwał
się na równe nogi.
– Przepraszam,
nie chciałam pana przestraszyć – dodała ta, która wypowiedziała przed chwilą
pełne uznania słowa.
Kobieta,
nie młoda, ale też nie stara, trochę młodsza od matki Nataniela, uśmiechała się
doń łagodnie niczym do spłoszonego zwierzęcia. On zaś, dokładnie jak dzikie
zwierzę złapane w sidła, gotów był do walki. Albo ucieczki.
– To
ja powinienem przeprosić. Pukałem do drzwi, ale nikt nie otwierał. Będę się
zbierał. Jeszcze raz przepraszam za najście – wyrzucił z siebie potok urywanych
słów i już miał uciec do samochodu tak szybko, jak pozwalała na to jego kaleka
noga, ale kobieta przytrzymała go za ramię.
– Proszę
spokojnie dokończyć. Brakuje tu czegoś.
„Niczego
nie brakuje!” – już miał odrzec, ale czy mógł być niegrzeczny dla kogoś, kto
okazywał mu życzliwość?
– Skończyłem
ten szkic – mruknął zamiast tego.
– A
pies? – Kobieta obejrzała się przez ramię. – No tak. Pies znikł. Przez dobrą
godzinę przyglądał się pana pracy razem ze mną, ale gdy przyszło co do czego,
oczywiście dał drapaka.
– Nie
widziałem żadnego psa – rzekł Nataniel. – A, proszę mi wierzyć, zwracam uwagę
na szczegóły.
– Potrafi
być niewidoczny. – Kobieta machnęła ręką. – Pan przejazdem czy…?
– Przejazdem.
Skręciłem nieco bezmyślnie z głównej drogi w las i dotarłem aż tutaj.
Skinęła
głową, przyglądając się mu lekko zmrużonymi oczami. Miała ładną, pociągłą twarz
okoloną włosami barwy kasztana, splecionymi w warkocz, długą suknię w drobne
kwiatki i narzucony na ramiona gruby, ciepły kardigan. Tym, co przyciągało
wzrok, były jej oczy: duże, złocistobrązowe, patrzące życzliwie i pogodnie.
– Mam
na imię Nataniel. Nataniel Domoradzki. – Nie wiedział, czy wypada wyciągnąć
dłoń do starszej od siebie kobiety, czy też nie. Wybawiła go ze zmieszania,
podając mu swoją.
– Marta
Kraszewska – przedstawiła się i uśmiechnęła ponownie tak pięknym, dobrym
uśmiechem, aż mrok dookoła pojaśniał. – A skoro już się znamy, zapraszam na
filiżankę herbaty. Dobrej herbaty! – dodała z naciskiem.
O
tym właśnie – aromatycznym naparze, nie za słodkim, ale i nie gorzkim –
Nataniel marzył.
– Nie
mam nic do tej herbaty – zastrzegł.
Kobieta
znów machnęła ręką.
– Wystarczy
mi towarzystwo utalentowanego artysty.
Tak
o nim mówiła babcia. Nie wahał się ni chwili dłużej.
– Z
przyjemnością przyjmę zaproszenie, tylko proszę zwracać się do mnie po imieniu.
Kiwnęła
głową.
– Chodźmy,
zanim się ściemni.
Ruszył
za nią, mocno utykając. Gdy był zmęczony – a teraz był – noga dawała mu się we
znaki. Miał nadzieję, że tam, gdzie czeka nań herbata, prawdziwa!, nie jest
daleko. W przeciwnym razie będzie kuśtykał za Martą do jutra. Obejrzała się przez
ramię. Uśmiechnęła się do Nataniela.
– Zmęczyły
mnie te spacery, a do domu dobry kilometr. Może podjedziemy samochodem?
– Oczywiście!
Bardzo proszę! – Pospieszył, by otworzyć drzwiczki opla od strony pasażera.
Domyślał
się, że nowa znajoma spokojnie doszłaby do domu i jeszcze wróciła, lecz litując
się nad kalectwem Nataniela, w ten delikatny sposób wybawiła go z długiej
wędrówki. Był jej za to wdzięczny, odetchnąwszy z ulgą usiadł za kierownicą.
Ulice miasta nie były tak męczące jak leśne ostępy.
Droga
zajęła im kilka minut. Prowadziła w las, tam skąd przyjechał Nataniel, ale w
pewnym momencie skręcała w prawo, w kierunku wsi, której światła zamajaczyły
daleko przed nimi.
– To
Senna. Tak nazywa się nasza wieś. Ja mieszkam na kolonii – wyjaśniła Marta. – Najbliższych
sąsiadów mam daleko w lesie, skąd przyjechałeś. Cenimy sobie odosobnienie. Wieś
ma swoje plotki, miasto pogoń za karierą, my: spokój.
– Lubi
pani ciszę? – raczej stwierdził niż zapytał. Nie potrafił do kobiety w wieku
mamy mówić per „ty”, ona uznała to widać za zrozumiałe, bo nie poprawiła go.
– Och,
kiedyś nie wyobrażałam sobie życia na wsi, byłam typową warszawianką. – Uśmiechnęła
się w zamyśleniu. – Goniłam za pieniędzmi, goniłam za awansem, nie zauważyłam,
że w tej pogoni straciłam coś cenniejszego niż nowe ciuchy, lepszy samochód i
droższe kafelki do mieszkania. Kiedy świat mi się rozsypał, rzuciłam wszystko
i… To tutaj. Zapraszam do mojej samotni.
To
miejsce było równie czarowne jak chata nad jeziorem. Niewielki dworek z gankiem
wspartym na kolumienkach, oknami w szpros i dachówką z łupka sprawiał wrażenie
przeniesionego wprost z dawnych kresowych opowieści. Nataniel, zdążając w
kierunku drzwi wysypaną żwirem ścieżką, był niemal pewien, że za chwilę stanie
w nich panna w białej sukni, z jasnym warkoczem przerzuconym przez ramię. Ale
dom był pusty. Czekał na swoją właścicielkę, która dużym mosiężnym kluczem
otwierała zamek.
– Zapraszam,
chłopcze, rozgość się.
Wnętrze
było jasne i przestronne. Przytulne. Pachnące drewnem z kominka i ziołami
suszącymi się przy kominku.
– Przeniosłam
go z Podlasia. – Marta rozejrzała się po swoim domostwie z dumą i miłością. – Gdy
ujrzałam go po raz pierwszy, był w strasznym stanie. Zdewastowany, rozbierany
krokiew po krokwi przez miejscowych, chylący się ku ziemi, lecz mimo to coś w
sobie miał. Nieuchwytny czar, szlachetność. Zakochałam się w tym starodawnym
pięknie, za wszelką cenę postanowiłam je ocalić. To dzięki niemu – w tym
momencie pogłaskała framugę drzwi – uciekłam z Warszawy. Sprzedałam mieszkanie,
żeby uratować ten dom, a on uratował mnie. Jest nieduży, ale bardzo wygodny.
Dla mnie  stanowczo wystarcza. Przejdźmy
do kuchni. Zrobię herbatę i usiądziemy na ganku. Jesteś głodny?
Był,
jak wilk, co ośmielił się powiedzieć.
Martę
najwyraźniej to ucieszyło.
– To
dobrze! Przygotuję jajecznicę z wiejskich jaj. Sama zadowoliłabym się
kanapkami, ale dzięki tobie zjem coś na gorąco.
Zakrzątnęła
się przy kuchni, zamiatając podłogę długą spódnicą.
Nataniel
usiadł za stołem z burzą uczuć w sercu. Był onieśmielony, jak zawsze gdy
poznawał nową osobę, lecz jednocześnie czuł się jak u siebie w domu. W kuchni
mamy, która tak samo krzątała się, przygotowując jedynakowi posiłek. Tak jak za
dawnych czasów proponował pomoc, ale Marta, jak mama, oganiała się od niego,
powtarzając:
– Nie
ma nic do pomagania. Ty sobie siedź, ja wszystko przygotuję.
– Ale
pozwoli mi pani zmyć naczynia po kolacji?
– Z
przyjemnością. Nie cierpię tego zajęcia.
Tak
samo odpowiadała mama. Nataniel uśmiechnął się do wspomnień…
W
kuchni smakowicie zapachniało podsmażanym boczkiem, a potem świeżą jajecznicą. Na
stół wjechał koszyczek z kromkami wiejskiego chleba i miseczka ze świeżym
masłem. Zapowiadała się wspaniała uczta!
Po
kolacji wyszli na ganek. Usiedli w wygodnych, wyściełanych poduchami
wiklinowych fotelach.
Herbata
rzeczywiście pachniała tak, jak smakowała: pysznie. Nataniel aż oczy mrużył z
przyjemności, popijając małymi łykami gorący napar. Czuł w sercu spokój i
tęsknotę. Gdyby tak mógł w swoim domu siedzieć na ganku, otoczony granatowym
aksamitem nocy, patrzeć na srebrzystą ścieżkę księżyca biegnącą przez taflę
jeziora, siedzieć na ganku, popijać pyszną herbatę i milczeć. Po prostu milczeć
w miłym towarzystwie. Oboje z Martą nie wydawali się zbyt rozmowni.
– Dokąd
więc zmierzasz, Nat? – Ona postanowiła pierwsza przerwać ciszę.
– Prawdę
mówiąc, nie wiem – odparł. – Przed siebie. Dziś rano musiałem opuścić
mieszkanie, w którym mieszkałem od urodzenia, i… nie mam planów, co dalej.
Gdzie się zatrzymać. Bo czym się będę zajmował, to wiem.
Przechyliła
głowę z zaciekawieniem, słuchając uważnie jego słów.
– Jestem
ilustratorem – mówił zatem dalej. – Ilustruję książeczki dla dzieci. Z tego bym
się jednak nie utrzymał, bo zapotrzebowanie jest niewielkie, projektuję więc
również strony internetowe. Robię grafiki dla firm reklamowych, okładki książek.
Takie tam… Ale ja to lubię. Lubię pracę z kreską i obrazem.
– Fajna
sprawa – przytaknęła. – Nie ma nic lepszego, niż robić w życiu to, co się lubi.
– A
pani? – zapytał nieśmiało.
– Zawsze
– odparła stanowczo. – Nie potrafiłabym całymi latami zajmować się czymś, czego
nie znoszę. Jestem krawcową.
Uniósł
brwi w mimowolnym zdziwieniu. Tego się po tej kobiecie nie spodziewał. Nie to,
żeby miał coś przeciwko…
– Wiem,
to zaskakujące – roześmiała się. – Ludzie inaczej wyobrażają sobie kogoś
wykonującego tak przestarzały zawód. Krawcowa… Kto dzisiaj zleca szycie ubrań!?
Od tego są sieciówki! Mimo to mam co robić. Kiedyś zajmowałam się czymś całkiem
innym, ale… to opowieść nie na dziś. Lecisz z nóg.
Wyprostował
się gwałtownie. Jej miły dla ucha głos, brzmiący miękko niczym kołysanka matki,
rzeczywiście usypiał.
– Przepraszam.
Będę się zbierał.
– A
dokąd?
Dobre
pytanie. Nie miał pojęcia, gdzie jest, jak wrócić na szosę. Nie wiedział, gdzie
znajdzie najbliższą kwaterę.
Marta
pospieszyła z pomocą:
– Na
poddaszu są dwa pokoje gościnne. Mam nadzieję, że któryś z nich przypadnie ci
do gustu.
Prawdę
mówiąc, nie wzgardziłby wiązką siana w stajni, czy jednak wypada, by nocował
pod dachem obcej kobiety?
Ta,
zupełnie jakby czytała w jego myślach, pokręciła głową i uniosła kącik ust w uśmiechu.
– Nat,
błagam, bez głupich skojarzeń. Oferuję ci nocleg, tak jak zaoferowałabym
każdemu, kto na tym odludziu trafia ciemną nocą pod mój dach. Przypominam, że
mógłbyś być moim synem…
Zaczerwienił
się mimowolnie.
– Ja
raczej… Ja odjadę, pani tutaj zostanie… Nie chciałbym, żeby miejscowi…
– Możesz
się tym nie martwić. – Machnęła ręką. – I tak za plecami mówią o mnie
„wiedźma”. Gorszej reputacji mieć nie mogę. Ale przynajmniej dają mi spokój.
Jeżeli więc przyjmiesz gościnę u wiedźmy…
– Będę
wdzięczny.
– No
i dobrze. Schodami w górę, po prawej stronie jest łazienka, tam znajdziesz
świeże ręczniki. Pokój sobie wybierz. Pościel leży na łóżku. Mam powlec?
– Nie,
nie. To naprawdę zbyt wiele. Poradzę sobie. Bardzo, bardzo dziękuję i
przepraszam za najście.
– Bogiem
a prawdą to żadne najście – odparła pogodnie. – Sama cię zaprosiłam.
– Nie
boi się pani gościć nieznajomych? – wymknęło mu się.
Uniosła
kącik ust w uśmiechu.
– Jesteś
pierwszym, od kiedy tu mieszkam. Będę mogła odpowiedzieć na to pytanie po twoim
wyjeździe. Jeśli masz zamiar mnie okraść…
– Nie
mam!
– …to
niewiele znajdziesz cennych rzeczy. Jeśli próbowałbyś zrobić mi krzywdę…
– Nie!!!
– …uprzedzam,
że będę walczyć o życie. Na serio.
Nie
wiedział, jak ją zapewnić, że jest uczciwym człowiekiem, a rzucił tym głupim
pytaniem z troski o nią. Była w wieku jego mamy. Nawet do niej podobna. Tak
samo łagodna, uśmiechnięta i serdeczna. Nie mógł zapobiec temu, co zrobili jego
mamie, chciał chociaż ustrzec przed złymi ludźmi tę kobietę. Głupio zapytał,
naprawdę…
– Nataniel,
świat jest pełen zła, to prawda, ale większość ludzi jest dobra. Zło tylko
głośniej wrzeszczy i brutalnie rozpycha się łokciami – powiedziała cicho.
Przytaknął.
– Przepraszam.
Nie chciałem, żeby to zabrzmiało…
Machnęła
ręką.
– Nie
ma o czym mówić. Musisz być zmęczony. Spokojnych snów ci życzę.
Już
miał wejść do środka, gdy obejrzał się na kobietę. Siedziała nieporuszona w
swoim głębokim wiklinowym fotelu.
– Ja
jeszcze trochę tu zostanę – odpowiedziała na niezadane pytanie. – Późno chodzę
spać. I późno wstaję. Rano częstuj się wszystkim, co znajdziesz w lodówce. Nie
czekaj na mnie ze śniadaniem.
– Nie
śmiałbym szarogęsić się w pani kuchni!
– Daj
spokój, chłopcze. Czyjaś obecność w pustym domu dobrze mi zrobi. Od czasu do
czasu. – W jej głosie rozbrzmiała samotność tak przemożna, jaką Nataniel nosił
w sercu od śmierci mamy. Pożegnał się cicho i zniknął na schodach.
Pół
godziny później, gdy po wspaniałej gorącej kąpieli, owinięty pachnącym łąką
ręcznikiem przysiadł na łóżku i wyjrzał przez mansardowe okienko, Marta nadal
siedziała na ganku, nieruchoma niczym posąg strzegący tego domu, i patrzyła
przed siebie. Może na jezioro, a może jeszcze dalej… Oczy błyszczały jej lekko
w półmroku. Od łez? Nataniel tego nie wiedział i nie chciał wiedzieć. Jak mógłby
pomóc tej kobiecie, skoro nie potrafił pomóc samemu sobie?
Oboje
byli samotni pod tym rozgwieżdżonym skrawkiem nieba i oboje nie liczyli, że owo
niebo ześle im anioła do towarzystwa. A jednak… Los odbiera, lecz czasem hojnie
obdarowuje. Trzeba tylko cierpliwie czekać na jego kaprys.
c.d już 8 listopada w księgarniach całej Polski 🙂

Może Ci się spodobać...

9 komentarzy

Agnieszka Kaniuk 19 października 2017 - 22:10

Ja nie chcę dłużej czekac. Dlaczego czas tak wolno plynie,kiedy czekam na Pani książki Pani Kasiu? 🙂
Pozdrawiam,
kocieczytanie.blogspot.com

Odpowiedz
Jo Afs 20 października 2017 - 06:37

Cudowna…jak zawsze. Nie…Jeśli trafi w moje ręce prędzej (a mam nadzieję że trafi) to nie wiem czy z czytaniem do grudnia wytrzymam.

Odpowiedz
Aneta Kutnik 20 października 2017 - 06:44

Teraz to ja się nei doczekam na dalszy ciąg……….niech już będzie 8 listopada…..

Odpowiedz
Danuta Żytomirska 20 października 2017 - 11:46

Pięknie się zapowiada.
Prezent świąteczny z tak wspaniałą książką,napewno komuś zrobię. Pozdrawiam serdecznie. ?

Odpowiedz
zinnejperspektywy 20 października 2017 - 12:52

Ooooh ja musiałam się wynieść do Niemiec z moich ukochanych Mazur, na których mieszka mój chrzesniak Nataniel…
Już chcę tę książkę! ?

Odpowiedz
zinnejperspektywy 20 października 2017 - 18:09

Ale nazwa Senna jest fikcyjna prawda??

Odpowiedz
Katarzyna Michalak - pisarka 24 października 2017 - 12:48

Nazwa fikcyjna, miejsce prawdziwe.

Odpowiedz
JotKa 2 września 2018 - 21:47

A czy można wiedzieć, gdzie to miejsce? Poza tym, że to Mazury…

Odpowiedz
Teresa Krawczynska 29 listopada 2017 - 22:18

Pani Kasiu parę razy zdarzyło mi się ,,zetknąć '' z Pani literaturą ale to co Pani zrobiła ze mną po przeczytaniu Gwiazki z nieba….nie mogłam sie oderwać od czytania (dobrze ze jestem na L-4 ) to emocje sięgały zenitu .Emocje które lubię w książkach ,złość ,litość ,radość , wspólczucie i na koniec zryczałam się jak dziecko .Cieszę się ze TAK sie zakonczyła Gwiazdka .Płakałam i usmiechałam jednoczesnie .Parę dni minie zanim sięgne po następną książkę bo cały czas myslę o Mateuszu ,Marcie Natanielu..hm .Dziękuję za TĄ ksiązke i szkoda ze tak długo trzeba czekac na dalszą częsc ale bedę czekać z niecierpliwoscią .Zyczę Pani zdrowia i wielu sukcesów ..książkoholiczka Terka

Odpowiedz

Zostaw komentarz