Zapewne spodziewacie się usłyszeć piękną Bożonanrodzeniową historię,
jak to moja rodzina zbiera się przy stole, z siankiem pod obrusem,
dzieli się opłatkiem, zasiada do wieczerzy wigilijnej, złożonej
koniecznie z dwunastu potraw – i tak było przez większość mojego życia.
Myślę jednak, że bardziej zainteresuje Was opowieść o najniezwyklejszej
Wigilii, jaką przeżyłam.
Było to rok temu, gdy – jak wiecie – z moim pięcioletnim synkiem przebywaliśmy w
dalekiej upalnej Australii i nie było możliwości, by wrócić do Polski na
święta.
Zresztą nastroju świątecznego zupełnie nie czuliśmy: owszem, na
witrynach sklepów były ładnie przybrane choinki, drzewa oplecione
światełkami, uliczni śpiewacy z „Silent night” i ogromna choinka na
głównym placu Adelaidy, lecz… te palmy? I Trzydzieści stopni? Nasze
polskie organizmy mówiły nam, że jest środek lata!!! Jakie Boże Narodzenie?!
Ale tradycję trzeba podtrzymywać…
Mój synek miał już u Mikołaja zamówiony prezent, ja kupiłam jakąś
okropną sztuczną choinkę, usiłowałam zdobyć opłatek, bo z Polski nie
dotarł i jakieś polskie wigilijne potrawy, by mimo wszystko było
świątecznie i tak, jak co roku, ale zdobyłam tylko czerwony barszcz z
uszkami – pyszny zresztą – gotowany przez Chińczyków…
Tuż przez przerwą świąteczną poszłam ostatni raz do szkoły – uczyłam się
wtedy intensywnie angielskiego – i razem z ludźmi z grupy
wspominaliśmy, niektórzy ze łzami w oczach, rodzinne święta w ich
krajach. Nagle coś zrozumiałam: ci wszyscy ludzie byli tu
sami – jak ja, nawet nie mając synka przy sobie. Ich miejsce przy wigilijnym stole było puste, a rodziny tysiące kilometrów stąd. Za chwilę, po zajęciach, wrócą do pustych mieszkań, czy na stancję, a w taki dzień jak
Wigilia NIKT nie powinien być sam!
To im powiedziałam.
– Słuchajcie, zapraszam was do siebie, na międzynarodową Wigilię. Nie
musicie nic przynosić, wszystko przygotuję, będąc szczęśliwa, że
jesteście, tylko przyjdźcie.
I przyszli!
Jedyne, o co mnie pytali, to jaki prezent przynieść mojemu
synkowi, bo przecież, rozumiecie: Mikołaj, w którego on święcie wierzył,
drapak udający choinkę…
Cóż to były za święta…
„Cichą noc”, którą ściągnęłam jako karaoke, po kolei śpiewaliśmy we
wszystkich językach: po polsku, angielsku, wietnamsku, koreańsku,
japońsku, tajsku, kambodżańsku, niemiecku i francusku.
Było składanie sobie życzeń i serdeczne przytulenia. Była radość, że
jesteśmy wśród przyjaciół, a nie płaczemy z samotności i tęsknoty w
poduszkę.
Nagle pod choinką pojawiły się prezenty! Patryk (kocham tę naiwną wiarę dzieci) nie mógł wyjść z podziwu, jak on, ten Mikołaj, zdołał podrzucić prezenty, gdy my siedzieliśmy tuż obok przy stole, a Patiś tylko na chwilę wyszedł do łazienki i oto są! :)))
Faceci natychmiast zaczęli składać wielki tor wyścigowy (i świetnie się
tym torem bawić, nie gorzej powiedziałabym niż mój synek), dziewczyny rozśpiewały
się – mocno fałszując – w karaoke z piosenkami świątecznymi po
angielsku. Ze sto raz śpiewałyśmy Shaking Stevensa „Merry
Chistmas Everyone” oraz „Silent night”. Dotąd, aż potraciłyśmy głosy :)))
Nasza Wigilia skończyła się wraz z ostatnim odjazdem tramwaju, o 23:30 i rozstawaliśmy się naprawdę szczęśliwi.
Potem wyszłam jeszcze w moim synkiem na plażę – nadal było trzydzieści
stopni, patrzyliśmy na gwiazdy, słuchaliśmy szumu oceanu, a na koniec
Patryk przytulił się do mnie i powiedział z głębi serca: „Bardzo cię
kocham, mamuś”…
To były naprawdę przepiękne Święta…
Takich chwil, cudownych, niezwykłych, pełnych ciepła i serdeczności, życzę Wam jak najserdeczniej.
Wasza Kejt
poprzedni post
3 komentarze
Wzajemnie 🙂
Piękna i wzruszająca opowieść. Rodzinnych i wesołych świąt. ��������
Jak widać atmosferę nosimy w sercu, bez względu gdzie nas los zaniesie. Wystarczy tylko bodziec, którym tym razem była Twoja osoba. to było piękne.